Przejdź do treści

Nie nadaję się, czyli bam-boo day (odc. 5)

Do Krzyża się nie nadaję?

Takim stwierdzeniem chciałam zacząć ten wpis myśląc o nim gdzieś w połowie dnia. Przygniatał mnie nie tylko Krzyż, ale też właśnie to stwierdzenie w mojej głowie, że się do niego nie nadaję. No bo przecież „Kto nie bierze swego krzyża, a idzie za Mną, nie jest Mnie godzien” (Mt 10, 38). Z pomocą przyszedł mi Pan Bóg już wczoraj, wiedząc, czego będę potrzebowała dziś, „albowiem wie Ojciec wasz, czego wam potrzeba, wpierw zanim Go poprosicie” (Mt 6, 8b). Podesłał mi świętą od codzienności, czyli bł.Celestynę Faron, która:

obwiniała się, że nie umie cierpieć, że święci z pewnością tak nie płakali, gdy cierpieli. Nie przypuszczała wtedy, że polski papież włączy ją do grona błogosławionych. *

I znowu przypomniałam sobie, że świętość to nie idealność, nieskazietelność, „bezwypadkowość”. To bycie w drodze do Boga.

Zaczynam pytaniem. Zapewne jest w tym jakaś prawda, że do Krzyża się nie nadaję. Doszłam ostatecznie do wniosku, że główna trudność dnia dzisiejszego była inna. Do czegoś innego się nie nadaję.

SOR- chirurgia dziecięca

Znając żywotność (choć wiem, że do ekstraklasy mu jeszcze trochę brakuje) Ostatniorodnego podejrzewałam, że prędzej czy później tu trafimy. Mogło to się już zdarzyć dużo wcześniej, ale Anioł Stróż ze świętym patronem do tej pory zdążali. Przewracający się wraz z Ostatniorodnym stół zatrzymał się  sobotnim wieczorem na Jego nosie. Jak wyczytałam w internetach w takich przypadkach może dojść do uszkodzenia czaszki, oczu, szczęki, no i oczywiście nosa. Krwotoku jednak nie było, przezroczysty płyn nie wyciekał, a po pierwszym donośnym, w końcu utulonym, płaczu, zasnął. Potem zachowywał się normalnie. Starałam się nie poddać matczynej panice i wesprzeć się zimną krwią MNM, którą mam jeszcze w pamięci.

Opuchlizna i siniaki pod oczami nie pozostawiają złudzeń, że było to lekkie uderzenie. Odwiedzamy więc dziś dla spokoju laryngologa, który to nas trochę wystraszył tym, co już wcześniej znalazłam w internetach. Trzeba było jechać od razu na SOR. I pierwsze myśli samobiczującej złej matki zaczynają kąsać. Na szczęście badanie endoskopowe nic złego nie wykazuje. Zostajemy jednak skierowani do chirurga i okulisty- dla świętego spokoju.

Jedziemy przez całe miasto na chirurgię, która podobno jest najlepsza. Ostatniorodny zasypia. Czekamy w aucie, aż się obudzi. SOR zamknięty dziś. Już późnym wieczorem przeczytałam, że to z powodu pacjenta z gangreną. Potrzebna była dezynfekcja czy inne odkażanie. Oby bakterie nie zrobiły krzywdy pacjentom, pracownikom szpitala i nam. Strata czasu i powrót na drugą stronę miasta. Wstępujemy do domu coś zjeść, bo nie przewidywaliśmy dłuższego wyjazdu. Jedziemy na drugi SOR. Kilkugodzinna kolejka. W głowie próba racjonalnej analizy. Postanawiam wrócić jutro rano, bo najprawdopodobniej wszystko jest dobrze sądząc po zachowaniu Ostatniorodnego. Dzwonię jeszcze raz na poprzedni SOR (bo wolałabym jechać tam) z zapytaniem od której jest czynne. SOR już przyjmuje. Yhh.

Wracamy w godzinie szczytu i w deszczu na drugą stronę miasta. Czytaj: w korkach i… tym bardziej korkach. Na szczęście mogło być gorzej i głównie pod koniec, niedługo przed szpitalem, utykamy w korku. Ostatniorodnemu te podróże w te i we wte dają się we znaki. Dotaczamy się jakoś. Parkujemy w tym samym co poprzednio miejscu. Pustka. Jedna osoba tylko przed nami. Sprawne przyjęcie. Lekarz, którego kojarzyłam po zdjęciu. Kiedyś szukałam dla Chłopców dobrego chirurga i ten miał wiele pozytywów wpisanych pod swoim nazwiskiem. Cieszę się. I kiedy uciska głowę Ostatniorodnego, a ten zastyga (o dziwo!, bo mi nie daje się dotknąć w okolicach nosa) czuję, że jest (dosłownie) w dobrych rękach. Po badaniu palpacyjnym jesteśmy odesłani do domu, z sugestią (na wszelki wypadek) konsultacji oprócz okulistycznej, jeszcze chirurga stomatologii.

Laryngolog, chirurg, okulista, stomatolog. 50 procent- plan wykonany. Łatwo nie było.

Mama 2w1?

Dopiero co cieszyłam się z naszych nowo zainicjowanych wycieczek rowerowych. Teraz musimy na chwilę zsiąść z roweru. Deszcz, który utrudniał przejazdy i przemieszczanie na trasie auto-klinika-szpital-dom. Były myśli o tym, że nie daję rady. To MNM był od tego. Najpierw uczyłam się, że nie wszystko muszę, a nawet nie powinnam, robić sama. Nie było to dla mnie łatwe i nauka dopiero się zaczynała. Teraz oduczam się tego. Jest odpowiedzialność bez MNM. Za Niego, za Chłopców, za siebie. To On był od ostatecznej decyzji. On trzymał Pierworodnego do szczepienia, pobierania krwi, do badania dna oka (kto miał nieprzyjemność robić to badanie ten wie), itp. Trudno było mi znieść kolejne cierpienia pierwszego Syna po tym, jak napatrzyłam się na niego w inkubatorze i na to, co znosił w związku z wcześniactwem, zaćmą, operacjami. Teraz mam inną odporność. Po pierwsze łatwiej jest z kolejnym dzieckiem, a po drugie nie mam wyjścia. Muszę. Tak bardzo nie lubię tego słowa. Trudno mi jednak w tym przypadku zastąpić go bardziej motywacyjnym: „chcę” lub „mogę”.

Pomyślałam, że tym, co było trudne dziś to nie tyle Krzyż, co to, że nie jestem tatą. „Nie nadaję się do bycia tatą!”- pomyślałam- „Eureka!”. Wiedziałam, że to diagnoza dzisiejszej choroby. Usłyszałam jak ciężki kamień zwalił mi się z serca. Nie jestem tatą i, choć nie wiem jakbym się starała, nim nie będę.

Promyki słońca

Nie było dziś tęczy. Prawdziwe słońce również nie przebiło się przez chmury. Na szczęście Bóg zdołał się przedostać przez podszepty złego w inny sposób.

Szybka wizyta  u laryngologa. Choć prywatna, to pomyślałam w drodze do kliniki o tych, których na nią nie stać czy wręcz nie mają tak łatwego dostępu do opieki zdrowotnej (w Afryce czy bliżej- na odległej od miasta wsi). Wdzięczność. Chirurg, co do którego miałam zaufanie i szybkie (no nie licząc tych wszystkich przejazdów) przyjęcie praktycznie bez kolejki. Znajoma okulistka, która zbada Ostatniorodnego za dwa dni, choć ma co najmniej kilkutygodniowe terminy. Jazda w godzinach szczytu i deszczu: w jedną stronę całkiem płynna, w drugą w korku, ale po krótkich jękach zmęczonego już Ostatniorodnego w ciszy z powodu Jego drugiej drzemki i spokoju serca, który powrócił po chirurgicznej konsultacji. Spontaniczna radość Ostatniorodnego, której źródłem była zabawa w kałużach. Przemoczone buty i spodnie można przecież zdjąć w aucie, a mi nic nie będzie. Jego radość była dla mnie bezcenna i zdecydowanie załagodziła trudy dnia dzisiejszego. Ciepły obiad podany po powrocie. Ciepły dom i my wszyscy w nim.

Nie nadaję się do bycia tatą. I (już teraz) dobrze mi z tym. Jestem mamą. Czasem nieumiejętną. Zmęczoną. Nie zawsze taką, jaką bym chciała być. Jestem mamą cudownych (generalnie 😉 ) Synów, którzy potrzebują taty. Tego, z bólem serca, nie mogę im dać. Szukam jednak sposobów, by tą dziurę wypełnić. Wiem, że mają Tatę w Niebie i On z całą pewnością się o nich troszczy. Czasami Go nie rozumiem, czasami mu wygarniam i się kłócę. Jak to w bliskiej relacji.

Ostatecznie przychodzi pokora i na nowo zaczynam Mu ufać. On jest niebieskim Tatą. MNM był, jest i na zawsze będzie Tatą ziemskim. Ja jestem mamą, której również bardzo (co wyraźnie komunikują) potrzebują!

 

* https://www.gosc.pl/doc/1564150.Swieta-od-codziennosci

 

Obraz crkmaga z Pixabay

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *