Nie lubiłam, kiedy ktoś życzył mi z jakiejś okazji radości. I nadal mam chyba z tym problem. Przy czym to mój problem, a nie problem samych życzeń. Życzyć komuś radości to jest świetna rzecz. Ja jednak te życzenia odbierałam jako obnażenie. Ktoś widzi, że nie jest ze mną dobrze. Zauważa to po raz pierwszy, za rok znowu, i znowu, i znowu… Ja spinam się w sobie, próbuję złapać radość, a tu klops. Nie jest fajnie, kiedy słabość wychodzi na światło dzienne. Ostatecznie życzenie komuś radości jest jednym z najlepszych życzeń. O ile towarzyszy temu troska o drugą osobę.
Barbórka z Julią
Wszedł na górę i tam siedział (Mt 15, 29b)
– czytamy w dzisiejszej Ewangelii. Jezus wszedł i po prostu siedział. Wyobrażam sobie co robił siedząc. Słowo siedział wskazuje na jakąś statykę, czekanie. Pomyślałam, że Jezus mógł po prostu nicnierobić, czyli mógł czuć zapach, mógł patrzeć i słyszeć. To czynności, które dzieją się samoistnie, kiedy żyję.
Przeczytałam teksty dzisiejszych czytań po tym jak weszłam na górę i siedziałam.
Jezus wykonał wysiłek wchodząc na górę, a potem siedział pozwalając działać Ojcu. Doszedł do pewnej ludzkiej granicy, zrobił co w swojej ludzkiej mocy i czekał na ruch Boży. I zaczęło się dziać! Przyszli, położyli chorych, On uzdrowił, wielbili, On rozmnożył, zostali nakarmieni.
Siedziałam na balkonie teatru i czekałam na pierwsze dźwięki koncertu Julii Pietruchy. Bez wyobrażania co i jak ma się zadziać. Z prostym pragnieniem tego, żeby Jezus stał się początkiem czegoś nowego*.
Radość w smutnych okolicznościach
Jest we mnie podziw i jakaś taka zdrowa myślę zazdrość świętym, którzy twierdzili, że cierpiąc ogromnie na ciele, są szczęśliwi. Nadal jest to dla mnie niezwykłe i wydające się poza moim zasięgiem, ale czuję jakby Bóg zapraszał mnie do dotknięcia tej tajemnicy. Mam czasami takie chwile w naszej niezbyt wesołej sytuacji życiowej, że przychodzi do mnie radość. Ot tak. Ze służby. Z przekonania, że idę drogą powołania. Z doświadczania dobroci, miłości, bezinteresowności od drugiego człowieka jak dzisiejsza wieczorna informacja, że ktoś, kogo nawet nie widziałam na oczy, nie rozmawiałam twarzą w twarz poprosił o Mszę św. dziękczynną za moje (!) życie (piękny i wzruszający prezent!, niespodziewana paczka z prezentami dziś odebrana czy zaproszenie na wspólne pieczenie pierniczków, które przyszło podczas koncertu. Z działania Boga w naszym życiu i przez naszą sytuację w życiu innych ludzi, które z wielką wdzięcznością, że mogę je poznać i radością, że mogę być przekaźnikiem między Niebem a ziemią, przyjmuję. Czasami myślę, że tłumię tą radość, no bo nie wypada się tu przecież po ludzku radować. To są chwile, ale są.
Nie znaczy to, że przestaje boleć, a ja jestem wesoła. Nie jestem. Nie cieszę się z choroby MNM. Z tego, że wyniszcza Jego ciało, a Chłopcy nie doświadczają w pełni Miłości od Taty. Nie uśmiecham się zbyt dużo. Ale radości nie zawsze towarzyszy uśmiech **. Nie musi. Czasami uśmiech jest tylko maską. Dobrze jest, kiedy wypływa z prawdziwej radości, ale nie jest jej niezbędny do istnienia.
Patrząc na świętych, czytając Słowo Boże, słuchając komentarza do niego, obcując z pięknem (także tym świeckim, czego dowodem jest dzisiejszy przecudowny koncert) dochodzę do wniosku, że można być radosnym cierpiąc. To dar. To nie jest coś, co mogę wypracować spinając duchowe muskuły. To prezent, który jesteśmy w stanie przyjąć dopiero na poziomie wiary z kategorii high high level. Oglądam go jeszcze zza szyby, ale czuję ciepło tego stanu, a to znak, że taka właśnie RADOŚĆ ISTNIEJE NAPRAWDĘ!
* Roraty [#03] Początek (wysłuchałam siedząc na widowni jeszcze przed koncertem)
** Ogrody [#02] Radość (i to udało mi się usłyszeć siedząc i czekając)
Obraz Elias Shariff Falla Mardini z Pixabay