Dzisiejszy dzień był wisienką na torcie, którą życie piecze mi przez ostatnie dni. Mało w nim słodyczy, nadzienie się rozpływa, a ciasto…zakalec pospolity czy ponadprzeciętny- nie ma to większego znaczenia. Nie smakuje. Niezjadliwa ohyda. Słowem: bam na całej linii.
Gęsta przyduszająca flegma, na którą siły witalne są za słabe, a inne sposoby marnie działają (a które jednak wymagają sporo dodatkowego wysiłku: oklepywanie, smarowanie, podawanie ekstra leków, inhalacje…). Zbyt duży migdał, który czeka na zabieg usunięcia przeszkadzający w oddychaniu i słyszeniu. Zapalenia tu (po tygodniu od skończenia antybiotykoterapii) i ówdzie (które nie usprawiedliwiają do zrobienia sobie dnia wolnego, bo nikt za mnie nie popchnie w pełni tej naszej maszyny) różnych części ciała, u różnych członków rodziny. Zmieniający się ostatnio często Pomocnicy Domu, za których z jednej strony jestem ogromnie wdzięczna, ale które to (zmiany wart) wprowadzają po prostu chaos. Mniejszy (kiedy ktoś zna już naszą rutynę) i większy- jak obecnie (kiedy uczymy się razem funkcjonować). Uparty dwulatek, który protestuje przy każdej (!) zmianie pieluchy, a z nocnikiem i ubikacją ma się na bakier, buntuje się też mniej lub bardziej stanowczo przy ubieraniu się, wychodzeniu z domu, zakładaniu rękawiczek, myciu zębów, jedzeniu i może nie będę kontynuować tej wyliczanki, bo trwałaby zbyt długo, a nie jest to nam aż tak potrzebne do nakreślenia kontekstu wpisu. Złośliwość rzeczy martwych, jak choćby dzisiejszy zdechły akumulator, który uniemożliwił dotarcie na zaplanowaną Mszę św., a potem dojazd na kolędowanie z zamiarem powąchania innych zapachów życia, choćby na chwilę…
Dotarłam dziś w końcu sama na nogach na wieczorną Mszę św. do naszego parafialnego kościoła. Była tam bożonarodzeniowa szopka. Nic nadzwyczajnego. Jeden jej element jednak przykuł moją uwagę wywołując skrajne uczucia. Kominek. Mały elektryczny, przy którym grzały się baranki. Na jego dachu siedział anioł wpatrujący się bodajże w Jezusa. Kiedy to zobaczyłam jednocześnie uśmiechnęłam się, bo lubię kominki, choć bardziej jednak te naturalne, i skrzywiłam w duchu, bo dla mnie to po prostu kiczowata sztuka godząca w moje poczucie estetyki. Pasował mi tam jak pięść do nosa ten kominek.
Patrzyłam. A potem przyszła refleksja o tym, że Pan Bóg wykorzystał kogoś tak odmienną od mojej wrażliwość estetyczną, by powiedzieć mi: „Jestem i znam twoje pragnienia. Kocham Cię.” Nie wiem dlaczego tak lubię kominki. Nie jest to może najważniejsza na świecie rzecz. W obliczu naszych życiowych wydarzeń rzekłabym, że to nawet błahostka. A jednak tak przyziemnie dla mnie ważna. MNM też lubił wpatrywać się w ogień. Marzyliśmy o kominku razem. Nasze małe, wielkie marzenie.
Nie zalała mnie fala pokoju, nie odbiłam się nagle na emocjonalne wyżyny. Ale usłyszeć, po raz kolejny, słowa, że Bóg mnie kocha i jednak nie zostawia (chociaż okoliczności zewnętrzne na to by wskazywały), było dla mnie dziś okrutnie (nieprzypadkowo właśnie takie słowo) ważne. I ta dzisiejsza sytuacja przeniosła mnie z poziomu wiary: Potrzebuję od Ciebie Boże (kominka) do Potrzebuję Ciebie Boże (relacji z Tobą!)*. Bóg zrobił to za sprawą jednego małego kiczowatego kominka w kościelnej szopce.
Kato-lipa nie gra mi w duszy. Lubię robić, słuchać, funkcjonować, oddychać bez niej i jakiejkolwiek innej, także świeckiej, tandety. Piszę ten tekst z jednego zasadniczego powodu. Chcę prosić, byśmy nie oceniali! Bóg nawet w najbardziej szkaradny (wg nas) wygląd, lipne (wg nas) wydarzenie czy oglądaną sytuację, dziwne (wg nas) uczucia czy zachowania, bohomaz (wg nas) wiszący w kościele czy gdziekolwiek indziej, chałturę (wg nas) uczynioną przez partacza może, a nawet mam przekonanie- chce (bo gdzie On by nie chciał być skoro nawet na Krzyż poszedł) wejść. A jak wchodzi to uświęca, bo On jest święty. I nawet przez najbardziej kiczowatą szopkę bożonarodzeniową może komuś powiedzieć, że go kocha.
Może nam się nie podobać, ale nie oceniajmy. Kochajmy raczej!
* CNN [#162] Jaka jest Twoja wiara?
Obraz Free-Photos z Pixabay