Mam w sobie wiele pragnień. Jak każdy z nas. Pragnień, które są pokusą. I pragnień, które są darem od Boga. Złożonym na stałe w moim sercu. Mam jednak przekonanie, że wszystkie pragnienia, które noszę sprowadzają się tak naprawdę do jednego, jedynego. Bóg. To do niego prowadzą te dobre pragnienia. Największą tęsknotą mojej duszy jest Pan Bóg. Miłość, którą On sam jest w najczystszej postaci.
I jak tu uwielbiać?
Do łóżka MNM wszedł dzisiaj Pierworodny. Przytulił się do niego, a potem zaczął głaskać Tatę mówiąc: Mój Tatuś. Takie scenki bardzo mnie poruszają (jak możecie się domyślić). Dziś tym bardziej, bo dawno takiego obrazu nie widziałam. Pierworodny rzadko już ostatnio wchodził do łóżka Taty, a tym bardziej się tak do niego zwracał. Mechanizm obronny, który pozwala przetrwać z nawet nie tyle niezaspokojonym pragnieniem, co po prostu jedną z ważniejszych potrzeb, myślę, że spowodował dystans syna do MNM. Bliskość z Tatą, którą tak trudno nawiązać dziecku w takiej sytuacji. Potrzebuje jej Ostatniorodny, choć dla niego sytuacja jest bardziej naturalna, bo innego Taty nie pamięta. I dopomina się jej Pierworodny (choć już coraz mniej tak dosłownie jak dziś), któremu przypominają się różne sytuacje z Tatą z przeszłości.
Położenie się obok Taty podchwycił Ostatniorodny. Tato otoczony synami z obu stron i modlitwą, którą właśnie zaczynaliśmy. Chłała, chłała dopominał się zaśpiewania ulubionej kolędy Ostatniorodny. Chwała na wysokości… A potem jeszcze przy zasypianiu powtarzał: mama, tata, mama, tata… I jak tu chwalić? Jak wielbić? Jak dziękować? Jak widzieć kochającego Boga przez te wszystkie wydarzenia naszego życia?
Nie rozumiem na przemian z nie muszę
Ciągle jestem w etapie doskonałego nierozumienia. Niezbyt łatwo z radością, pokojem, ufnością i wszystkimi tymi pięknymi darami wchodzić w trud. Na pustyni mało jest życia, ale ona nie jest wieczna. Kiedyś się skończy. Myślę sobie i ufam, że taki etap po prostu trzeba przejść, by dojść do bujnej życiem krainy obiecanej. Trzeba nie rozumieć, nie widzieć, nie mieć siły, by w końcu zrozumieć, zobaczyć i stać się silnym. Silnym Bogiem.
Bogiem, za którym tak tęsknię. Każdy z nas taką tęsknotę większą lub mniejszą, bardziej ukrytą lub mniej tu na ziemi będzie doświadczał do ostatniego tchnienia. Dzisiejszy wieczorny krótki (ale jakże wymowny!) „filmik”, w którym główną rolę zagrał Pierworodny wypowiedziawszy dwa słowa i niemy MNM, obudził, choć w zasadzie ono wcale nie spało, moje pragnienie, by do Boga zwracać się Abba. Tatuś. Mam duży problem, by właśnie tak na Pana Boga patrzeć. Relacja z Tatą ziemskim i inne, może mniej oczywiste w tym temacie, doświadczenia sprawiają, że jestem jeszcze na pograniczu Starego i Nowego Testamentu w relacji z Bogiem. Trzymam za rękę Boga Sędziego i wychylam się zza rogu, by zobaczyć Boga, Tatę, który mnie niepojęcie, szaleńczo kocha. Czasem nawet się przytulamy. On zawsze ma wyciągnięte ręce, ale we mnie jeszcze za dużo strachu i nieufnego zamartwiania…
Za martwym czy za żywym?
Kiedyś, kiedy się o coś martwiłam, MNM powiedział z czułością do mnie: Marto, Marto. Zrobił to w taki sposób, że zamiast odebrać to jako przytyk, „rozwalił” w jednej chwili moje zmartwienia. Przed obecną sytuacją miałam duży problem z martwieniem się o zdrowie dzieci, przyszłość, jutro… Ten już przeszło rok nauczył mnie żyć bardziej tym, co dziś. I nawet jak dziś nie jest kolorowo, to jednak zawsze są rzeczy, momenty, ludzie, sytuacje, słowa, smaki, widoki, które mogą być powodem do szczęścia i do życia. To zły wmawia, że ich nie ma kusząc do śmierci, poddania się, zatrzymania.
Zamartwianie się, czyli opowiadanie się za martwym (za-martw[iani]e). Troszczenie natomiast to stawanie po stronie życia. Zamartwianie zmusza do zajmowania się tym, na co nie mamy wpływu. Troska natomiast skupia się na rzeczach, na które mamy wpływ. Złemu właśnie o to chodzi, byśmy swoją uwagę kierowali na sytuacje, których zmienić nie możemy***. Na zamartwianie. To czyni nas martwymi. Troska natomiast jest jak słowo, które staje się żywym ciałem. Zmienia i zbliża do Tego, który jest źródłem życia.
Zamartwianie i troska z pozoru wyglądają tak samo, ale prowadzą w dwie zupełnie różne strony. Jedno do życia, a drugie do śmierci.
Relacja z Bogiem-Tatą
Z natury człowiek ucieka przed śmiercią i smuci się z jej powodu: nie tylko wtedy jak ją odczuwa, ucieka przed nią, ale i gdy rozmyśla o niej. Tego zaś, żeby nie umierać, człowiek nie może osiągnąć w tym życiu. Dlatego nie jest możliwe, żeby człowiek był na ziemi wyłącznie szczęśliwy*.
Stwierdzenie, że nie możemy na ziemi być wyłącznie szczęśliwi budzi we mnie jakiś rodzaj smutku. To z jednej strony. Ale teraz, w naszej sytuacji, bardziej odczuwam pewną radość, z tego, że śmierć nie jest naszą naturą. A idąc dalej: zło, grzech, ból, cierpienie… To nie był pomysł Pana Boga na nasze życie. Kiedyś słyszałam taką interpretację wygania z Raju: musieliśmy odejść z Raju, bo Bóg nie chciał, żebyśmy na wieki (a Raj taki właśnie jest- wieczny) żyli z grzechem**.
Życie ziemskie składa się z pustyni, ale i z oaz, a nawet prowadzi do ziemi obiecanej przecież. Szczęście na ziemi jest możliwe. Bóg daje nam zobaczyć Raj. Ale nie możemy nim (jeszcze) wyłącznie (jak powiedział św. Tomasz z Akwinu) żyć.
Możemy jednak troszczyć się o życie. Dla mnie troska o życie to przede wszystkim troska o relację z Bogiem. On jest wszystkim, czego mi potrzeba do życia właśnie. Wiem to, choć nie zawsze w to wierzę ulegając pokusom. Ufam, że właśnie przez dbanie o naszą relację, Pan Bóg krok po kroku doprowadzi mnie do momentu, w którym bez najmniejszych złudzeń, utulona w Jego ramionach, nazwę Go TATUSIEM!
* M. Zaremba, Boży Skalpel, s.295 za: Tomasz z Akwinu, Summa contra gentiles, III, 48, 6
** o ile dobrze pamiętam to interpretacja o.Szustaka
*** O zamartwianiu i ciągłości zdarzeń // WANTED #21
Obraz Free-Photos z Pixabay