Przejdź do treści

Pieniądze, które dają szczęście

Czwartek. Tłusty Czwartek. Tego dnia wstaję wcześniej niż zwykle i od razu dochodzę do pełni świadomości bez najmniejszych problemów. Nie to, że się wyspałam (co to, to nie od ponad dwóch lat 😉 ). Emocje związane z tym, co czeka nas tego dnia to sprawiają. Zjadam śniadanie. Pierworodny musi być na czczo. Zabieram spakowane wieczorem rzeczy i wychodzimy. Pierworodny i ja.

Dzień w (prywatnym) szpitalu

Zabieg był zaplanowany wcześniej, ale z powodu infekcji syna musiał zostać przesunięty. Stawiamy się w klinice. Płacę. Na rękę Pierworodnego pielęgniarka zakładka opaskę z jego danymi i… Zygzakiem McQueen’em. Jedziemy na piętro wyżej. Tam uśmiechnięta pielęgniarka zaprowadza nas do sali. Trzyosobowej, ale jeszcze przez chwilę jesteśmy sami. Szafki zamykane na klucz z sejfem na rzeczy wartościowe. Zasłony, okna, oświetlenie, telewizja sterowana z tabletu. Czysto, prosto i jasno. Minimalistyczne wnętrze sprawia, że czuję się tu dobrze, pomimo powodu z jakiego tu przychodzimy.

Pierworodny przebiera się w piżamy cały czas interesując się tym co wokół: światłami, przyciskami, łóżkiem sterowanym i z barierkami- jak u Taty.  Dostaję ankietę do wypełnienia, a syn syrop, który ma go uspokoić i sprawić, że nie będzie pamiętał rozstania. Pierworodny zamiast, jak jego współlokatorka, stracić energię i położyć się na łóżku, nie traci jej i dalej skacze po łóżku. Taka reakcja to podobno też norma. Pilnuję go zachęcając, byśmy usiedli i zrobili książeczkowe zadania.

Zaraz jednak przychodzi (znowu miła) pielęgniarka. Pierworodny przesiada się na łóżko, na którym jedzie w kierunku sali operacyjnej powtarzając: „Nie chcę wycinać!”. Staram się być spokojna, by w ten sposób dać mu bezpieczeństwo. Żegnamy się w śluzie operacyjnej, ściskam, błogosławię i oddalamy się od siebie. Rozstajemy się na około godzinę.

Schodzę do bistro szpitalnego zdziwiona tym, że mam ochotę na pączka i kawę. Myślę, że modlitwa, która nas otacza to sprawia. Wybieram stolik oświetlony słońcem. Kawa ciepła, pączek smakuje. Szybko jednak wracam do sali szpitalnej, żeby być w pobliżu i gotowa na utulenie syna. Nie czekam długo, kiedy do sali wchodzi pielęgniarka mówiąc, że idziemy. Szybko. Za szybko. Nie minęło nawet pół godziny. Coś jest pewnie nie tak. „Nie tak” okazało się pomyłką, bo to nie ja jestem mamą chłopca, który ma zostać odebrany po zabiegu. Uff!

Czekam jeszcze chwilę zajmując myśli pisaniem tekstu, o który mnie poproszono (wyglądajcie w Wielkim Poście na deon.pl). Liznęłam go tylko, kiedy znowu jestem wołana do odebrania syna. Tym razem wszystko się zgadza. Pielęgniarka niesie na rękach zawiniętego w koc Pierworodnego. Wyrywa się, krzyczy, koc spada, a z nosa cieknie mu krew. To jest najtrudniejszy moment w ciągu dnia. Adrenalina jednak spełnia wyśmienicie swoją funkcję. Nie roztkliwiam się. Biorę syna na ręce. Idziemy do sali. Kładziemy się na łóżku. Szał. Płacz. Nie wiem ile czasu trwa uspokajanie. Wśród łez, krzyków słyszę: „Dlaczego ja płaczę?”. Dopiero później, kiedy jest już  stanie mówić spokojniej, okazuje się, że nie przeszkadza mu igła wenflonu, a samo jego zbyt ciasne zabezpieczające owinięcie.

Zasypia jedynie na chwilę i śpi bardzo czujnie, bo każda moja próba zejścia z łóżka albo przykrycia kołdrą, budzi go. W międzyczasie zaczyna pić (od rana nie mógł pić), brzuch pobolewa, a płacz nadchodzi niespodziewanie. Podobnie jak wymioty. Później jest już lepiej. Przyjeżdża obiad. Pielęgniarka zaznacza, żeby nie zmuszać dziecka do jedzenia: „Niech zje to, na co i ile ma ochotę”. Ja zjadam bułkę kupioną w szpitalnym bistro plus resztki zostawione przez syna. Pierworodny również ze smakiem pałaszuje pyszną zupę krem i równie smaczne pierogi.

Pierworodny czuje się coraz lepiej. Czas spędzamy na rozwiązywaniu zadań z książki, oglądaniu bajek, które współlokatorka co chwilę włącza i czytaniu książek. Na korytarzu znajdujemy cały zestaw książeczek dla dzieci, w tym taką z działającymi przyciskami dźwiękowymi i Franklina… Uczymy się od niego, że dzielnym się jest nie wtedy, kiedy się czegoś nie boi, ale robi się coś, co trzeba pomimo strachu. Jestem dumna z dzielności Pierworodnego. Za chwilę znowu ją prezentuje, kiedy pani pielęgniarka wstrzykuje przez wenflon środek przeciwbólowy. Na korytarzu. Tam, gdzie siedzimy. Nie musimy wchodzić do sali.

Czytamy dalej, a ja popijam drugi ciepły w tym dniu napój, czyli melisę z gruszką, którą poczęstowałam się w szpitalnej kuchni. Do dyspozycji mamy, oprócz herbat, także kisiele, budynie i jogurty. Pierwszy jogurt Pierworodny zjada i oczami, i brzuchem. Drugi już jedynie oczami i to tylko do połowy. Apetyt dopisuje. I humor także zaczyna wracać. W pokoju znowu pojawia się pielęgniarka z drugą panią wnosząc do sali kolację. Dwa naleśniki z jakimś słodkim kisielopodobnym płynem. Znowu pyszne. Jeden wpycha w siebie Pierworodny, a drugi, do połowy, zjadam ja. Nie wcisnęłam więcej 😉 . Po kontroli lekarza, wracamy do domu wieczorem.

Pieniądze szczęścia nie dają?

Na zabieg w prywatnym szpitalu zdecydowaliśmy się, by nie czekać dwa lata na zabieg, o ile nie dłużej. Jak znajomi, którzy w trybie CITO jeszcze nie doczekali się na ten sam zabieg. Można pewnie znaleźć szpital w innym mieście, gdzie terminy są szybsze, ale byłoby to w naszej sytuacji trudne. Skorzystaliśmy z pieniędzy, którymi nam Pan Bóg przez innych błogosławi.

Nie żałuję, a wręcz jestem szczęśliwa, z dwóch powodów. Pierworodny w końcu oddycha przez nos, lepiej słyszy i jest nadzieja (choć nie pewność) na mniej infekcji. A więc pierwszy powód to poprawa zdrowia, na którą nie musieliśmy czekać w kolejce. Drugi powód, przez który nie żałuję, to doświadczenie prywatnej opieki szpitalnej. Doświadczenie stanu, w którym pieniądze dają szczęście.

Lepiej opłacane (z pewnością) pielęgniarki, które nie martwią się za co opłacić kredyt ani jak oszczędzić na jedzeniu (jak się domyślam robi wiele innych zatrudnionych poza prywatnymi klinikami), dzięki czemu nie przerzucają tego na pacjenta. A ten z kolei przebywając w towarzystwie miłego personelu medycznego ma większy komfort przebywania w miejscu, w którym zwykle przebywać się nie chce. Grafika autka na opasce zakładanej na rękę czy kolorowe plasterki łagodzą dziecięce emocje związane z pobytem w szpitalu. Jedzenie, które smakuje, daje energię i powoduje szybszy powrót do zdrowia. Kuchenne wyposażenie, z którego można korzystać dodatkowo umila czas. Robi to też czysta przestrzeń, dużo światła wpadającego przez wielkie okna, „działające” książeczki do czytania, telewizja (której w domu nie oglądamy, więc była atrakcja 😉 ).

A to wszystko dzięki pieniądzom. Słyszałam kiedyś o badaniach (nie znam źródła, ale może pojawi się w komentarzu 😉 ), w których stwierdzono, że poziom szczęścia rośnie wraz z dochodami, ale tylko do pewnego momentu. Powyżej pewnej granicy, odczucie szczęścia już nie wzrasta. Myślę, że coś w tym jest.

Przeżyliśmy ten dzień w komforcie psychicznym (pomimo niezbyt przyjemnego powodu, z które tam się znaleźliśmy), czując się dobrze zaopiekowani i smacznie, energetycznie nakarmieni. Za pieniądze, które podobno szczęścia nie dają.

Jeden komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *