Przejdź do treści

Nie-wolność

Sama nie wiem jak zacząć ten tekst. Posłuchajcie więc po prostu i weźcie, co uznacie za dobre dla siebie.

Codzienność po pogrzebie

Nasze ostatnie dni są iście koktajlowe. Nie zawsze mi smakuje to, co wypijam. Często wdzięczność miesza się z niezgodą. Spokój z przerażeniem. Ufność z chęcią załatwienia spraw już, natychmiast i po swojemu. Radość chwili z najzwyczajniejszym w świecie żałobnym smutkiem.

Lubię obserwować jak z maleńkich ziarenek, które w tym roku posialiśmy wyrastają zielone listki. Prawdziwy cud! Cieszę się ze wspólnych posiłków (które wcześniej rzadko się zdarzały) przy dużym stole (który zastępował ten w wersji minimalistycznej z racji braku miejsca spowodowanego koniecznością wydzielenia osobnego pokoju). Uwielbiam słodkie „przytulać” Ostatniorodnego (co nie przeszkadza temu, że czasem mam przesyt tej słodyczy 😉 ). Cudownie obserwuje mi się radosnych Chłopców, którzy cieszą się z mojej większej niż dotychczas uwagi, lub choćby obecności, biernego siedzenia podczas ich zabawy. Lubię mniej napięty poranny grafik, spontaniczną wystawną kolację w środku tygodnia i możliwość zaśnięcia z Dziećmi (choć mój ciągle aktywny tryb gotowości na razie mi na to nie pozwala).

Pomiędzy tymi codziennymi promykami cieplejszych uczuć, pojawiają się rzecz jasna te mniej przyjemne. Przykre papierologiczne formalności, które muszę wypełnić nie są czymś, wobec czego umiem przejść niewzruszona. Wypełnianie danych osoby zmarłej, zaznaczanie krzyżyka już nie przy słowie „żona”, ale „wdowa”, informowanie słuchawki telefonicznej o tym, że Mąż zmarł… Bycie zależną od innych, bo samotne funkcjonowanie z dziećmi w dzisiejszych czasach jest dla mnie na ten moment zbyt dużym, przerażającym wyzwaniem.

Nie pojmuję tego, co się stało, choć już od dawna byłam na to przygotowana. Jestem wdową, a nasi Synowie nie mają fizycznie przy sobie Taty… Na szczęście na ten moment przed rozpaczą chroni mnie kokon modlitewny. Odczuwam go! Mam nadzieję, że do mojego względnego spokoju wewnętrznego przyczynia się też święte wstawiennictwo mojego Męża.

Jednak uczucia- trudne, bolesne, niewygodne- są i będą, mniej lub bardziej intensywne, pewnie do końca życia.

Życie na cmentarzu

Cmentarz stał się dla mnie miejscem zatrzymania. Słucham ptaków. Wyciszam się tam. Jestem z Bogiem i Mężem. Ze swoimi emocjami. Modlę się. I muszę przyznać, że tym razem już nie teoretycznie, jak wcześniej, doświadczam tu Życia (sic!).

Zdarza mi się wracać stamtąd pełna energii życiowej. Jak wtedy kiedy po powrocie do domu spontanicznie postanowiłam poświęcić Chłopakom czas na wspólną kąpiel. Wskoczyłam w strój kąpielowy i z każdym z nich spędziłam chwilę, na którą wcześniej nie było czasu. Byli wniebowzięci. Widok ich oczu- bezcenny! A potem odbyły się szaleństwa na łóżku: przewroty, skoki, krzyki i inne aktywności radujące Dzieci.

Bywa, że przy grobie spotkam kogoś, kto jest odpowiedzią na moje wątpliwości. I choć one zupełnie nie znikają, to patrzę na nie już z innej perspektywy. Ze spokojem i ufnością.

Wspólna, z Mężem, dziesiątka różańca za naszych Chłopców daje ukojenie. Nie modlę się już sama jak wtedy, kiedy był śmiertelnie chory.

Słowo Boże, na które tam w ciągu dnia często znajduję spokojny czas, przenika i nawraca. Ot, choćby dziś, kiedy mój wewnętrzny bałagan uporządkowały słowa Ewangelii, które dobrze znam: „Sługa nie jest większy od swego Pana ani wysłannik od tego, który go posłał” (J 13, 16). Pokora to lekarstwo na wiele, jak nie na wszystkie, choroby duszy!

W końcu wolność!

Trudno jest dostrzegać życie, kiedy fizyczne oczy widzą piach i szwendające się po nim mrówki i robale. Kiedy ma się doświadczenie, wręcz namacalne, różnych własnych nie-wolności nie jest łatwo patrzeć dalej. Bywają takie niewole, które prowadzą do wolności. Niewola spowodowana życiem w hospicjum domowym, które dobrowolnie wybrałam, stała się dla mnie początkiem drogi do wolności. Jestem o tym głęboko przekonana! Są jednak takie zniewolenia, spowodowane np. historią życia, które po prostu ciągną na dół lub, w najlepszym wypadku, zatrzymują w miejscu. Są grobem.

A jednak bycie przy grobie i stanie (choćby stanie, jeśli siły nie pozwalają wykonać kroku w przód) na drodze wiary (z wielką pomocą Nieba!) pozwala mi patrzeć przez grób, a nie na niego. Właśnie dlatego zapalam tam światło i kładę kwiaty. By pamiętać, że tu o życie chodzi, a nie o śmierć.

O wolność, o którą starać się mamy już tu. Nie ma się jednak co oszukiwać, że jej na trwałe i w pełni na ziemi doświadczymy.

WOLNOŚĆ prawdziwa i na wieczność jest dopiero Tam. I świadomość tego, że mój Mąż jej już doświadcza (oby tak było!- to jest teraz moim największym pragnieniem i marzeniem), przynosi i mi niebieski powiew wolności.

 

P.S. Zostawiam Was z piosenką, która mnie do tych dzisiejszych myśli zainspirowała:

Jeden komentarz

  1. aga aga

    Dzis trafiłam na Twojego bloga. Dziękuję za obecnosc Boga w Twoim blogu i piękne świadectwo zaufania Panu i miłosci oraz jednosci malzenskiej. Pozdrawiam z darem modlitwy za Ciebie i Twoich synków.

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *