Przejdź do treści

Wyjechałam, żeby wrócić

Nie było mnie tu trochę. Zmęczenie. Osamotnienie. Brak zapału. Wyjechałam, bo coś zrobić trzeba było. Nie było to łatwe. Ani mentalnie, bo stan MNM się pogarsza, więc trudno było mi Go zostawić, a powtarzane w kółko przez Pierworodnego „Mamo, nie jedź” dodatkowo nie ułatwiało sprawy. Ani fizycznie, bo przygotowania do wyjazdu były męczące (to nadaje się na osobny wpis). MUSIAŁAM jednak pojechać POMIMO. Nie przysługiwał mi urlop, choć „prawnie” się należał. Potrzebowałam złapać oddech, świeżość, nowe siły.

Dzień pierwszy. Jedziemy!

Uroczystość NMP Częstochowskiej. Rower zapakowany z oczekiwaniem, że nas zabawi, a przynajmniej zajmie. Ubrania upchane w małą torbę- niech żyje minimalizm! Jedzenie i inne (potrzebne) pierdolety ulokowane w skrzynce. Czytadła schowane z nadzieją na choćby częściowe z nich skorzystanie, czego nie robiłam od… No, dawno to było, kiedy zwyczajną gazetę miałam w rękach. Dzień nie ma dla mnie na to czasu, a wieczory znajdują inne niezbędne do przetrwania ciała i duszy zajęcia. Czytadła dla mnie i, jak widać na zdjęciu głównym, dla młodszego pokolenia, bo jadę z przymusu z Ostatniorodnym. Pierworodny zostaje z Tatą i Babcią zaopatrzony w paczuszki na każdy dzień mojej nieobecności (bez słodyczy, czym wzruszały się Panie Przedszkolanki, którym Pierworodny opowiadał o nich).

Bagażnik domknięty. Ostatniorodny ulokowany w krzesełku Pierworodnego (hurra- osięgneliśmy wagę minimalną do tegoż, czyli 9 kg), bo jego fotelik musieliśmy zdemontować, żeby zmieścić rower do środka. Ruszamy! Najpierw na wizytę kontrolną do laryngologa. Potem prosto (z oddechem ulgi, że wszystko dobrze z nosem) w kierunku Trzcinowego Zakątka. Wracamy tu, choć w okrojonym składzie. Dwa lata wcześniej byliśmy w tym miejscu z MNM, Pierworodnym i Ostatniorodnym w brzuchu. „Powinniśmy” tu być razem. Smutek, ból, żal, złość świstają gdzieś w oddali. Są jednak poza mną. Na szczęście!

Psy, konie i w związku z tym dużo much. Ostatniorodny zachwycony z klepką poluje na bzyczące owady. Ja natomiast w szoku radości połączonej z niedowierzaniem, że udało się to zorganizować, czytam odmóżdżającą, choć nie infantylną, gazetę. Ostatniorodny z nadmiaru wrażeń zapomina o wieczornym cyckoleniu (kolejne hurra!) i zasypia przytulony do mnie czytającej w świetle lampki nocnej. Ja z kolei odpływam z przeczytanym tego dnia zdaniem z pierwszego czytania: „bo kto mnie znajdzie, ten znajdzie życie i łaskę u Pana” (Prz 8, 35).

Dzień drugi. Bam-boo day.

Noc przynosi brzęczące komary, które gryzą Ostatniorodnego bez litości (bo ja mam to szczęście posiadać „niesmaczną” dla komarów krew). Poranek wita nas wykopem na drodze, który uniemożliwia wyjazd autem, a zaplanowaliśmy plażowanie. Wsadzam zniecierpliwionego Ostatniorodnego w fotelik rowerowy i ruszamy szukać pobliskiej miniaturowej plaży, żeby liznąć wakacyjnego schłodzenia stóp w jeziorze. Nie możemy jej znaleźć. Do tego piaszczyste momentami drogi. Upał. „Miałam tu odpoczywać, a nie trenować”- myślę nieco zniechęcona. Plażę znajdujemy z miniaturowym skrawkiem cienia, w którym Ostatniorodny nie chce oczywiście być zbyt długo. Zmoczenie stóp daje nieco ulgi. Wracamy do pokoju.

Ostatniorodny nie chce iść spać, a ja bardzo. Zasypia późno, a mi już wtedy chęci mijają. Stosuję terapię czytaniem, co przynosi senność. Przytulam głowę do poduszki, ale ostatecznie nie zasypiam, bo albo wibrujący sygnał telefonu, albo odgłos pił czy inne hałasy za oknem, albo przebudzający się Ostatniorodny.

Nie daję się jednak bam, które chce mnie zniechęcić i nadal cieszę się, że tu jesteśmy. Odpoczywam pomimo tego, co próbuje odpoczywać mi nie pozwolić. Moja głowa normalnie pełna mieszanki wybuchowo-buzującej, teraz o dziwo spokojna o MNM i Pierworodnego, którzy zostali w domu. Natomiast czynnikom zewnętrznym z pierwszej połowy dnia mówię: „Aha, ok- chciałam w inny sposób, ale zrobimy inaczej. Nic nie szkodzi.” Ten rok naprawdę mnie zmienił!

Śpiew ptaków, rżenie koni, kukurykający kogut, nawet warkot traktora są w stanie mnie ucieszyć, a tym bardziej Ostatniorodnego. Chłonę odgłosy. Spokój, bo w agroturystyce pustki. Oczy widzą zieleń, a jak pisałam kiedyś to jeden z kluczy otwierających mi powrót do Raju. Wieczorny kwartet staje się nagrodą za niepoddanie bam: zachód słońca nad jeziorem, sarna spotkana po drodze, jeźdźcy wracający z konnej przejażdżki. I jeszcze niebo zobaczone tuż przed spaniem przez okno dachowe. Rozgwieżdżone. Inaczej niż w mieście.

Dziś zasypiam z moim ulubionym psalmem 139: „Panie, przenikasz i znasz mnie” (Ps 139, 1).

Dzień trzeci. Idealnie.

Zaczynamy nieidealną porą pobudki wakacyjnej. Godzina 6:00 (z minutami może). Docieramy jednak po pysznym śniadaniu na plażę z cieniem, drzewami, płytką czystą wodą i bez oblężenia. „Idealnie!”- myślę. Ostatniorodny zajmuje się piaskiem i akcesoriami do niego. Ja moczę stopy i łapię witaminę D. Wracamy do auta. Ruszamy bez pośpiechu. Jest czas na posiedzenie w aucie, na co zwykle go nie ma. Ostatniorodny zachwycony, a ja ciesząca się brakiem pędzącego przez głowę przymusu.

Potem jest idealna, bo trzygodzinna (!) drzemka Ostatniorodnego, idealny plac zabaw tuż obok agroturystyki, idealne pierogi na obiad (codziennie nam gotowali i poddawali pod nos- cudowne doświadczenie 🙂 ), idealna naturalna niespodzianka, czyli mecząca koza napotkana podczas wycieczki rowerowej i idealny chłodzący prysznic z podlewacza ogrodowego po drodze, idealna cisza nad jeziorem i zachodzące słońce, idealny głęboki i szczery śmiech (dawno takiego nie słyszałam) Ostatniorodnego podczas podnoszenia go do kosza, żeby zrobił wsad koszykarski.

Nie opuszcza mnie psalm 139. Tym razem zatrzymuję się nad fragmentem: „Gdy wstąpię do nieba, tam jesteś; jesteś przy mnie, gdy się w Szeolu położę.” (Ps 139, 8). Jesteś, Boże, przy mnie, kiedy jest dobrze i kiedy jest źle.

Dzień czwarty. Od nadziei do uważności.

„Ty bowiem, mój Boże, jesteś moją nadzieją, Panie, ufności moja od moich lat młodych!”  (Ps 71, 5)

I znowu pobudka o 6:00 z minutami. Do godziny 8:50 mamy zaliczony spacer wokół domu, wizytę na pobliskim placu zabaw i bujanie na hamakach połączone we wsłuchiwaniem się w budzący dzień. Ostatniorodny nie zostaje jednak fanem zabaw w plażowym piasku przy jeziorze ku mojemu zdziwieniu i rozczarowaniu. Obiera kierunek przeciwny do jeziora. Upał. Ostatniorodny woli siedzieć na nagrzanym placu zabaw. Nad wodę wraca nas na chwilę znaleziona na placu zabaw konewka, którą oczywiście po skończonej zabawie odnosimy. Potem przyciągają nas dwa łabędzie z „brzydkim” kaczątkiem. Ostatnią przynętą jest rzucanie kamyków do jeziora, które zatrzymuje nas na trochę w płytkiej wodzie.

Po powrocie zaliczamy jeszcze wycieczkę rowerową. Ostatniorodny wykazuje dużą gotowość do takowych, a ja odkrywam w sobie rowerową duszę 🙂 . Naprawdę te dwa kółka sprawiają mi przyjemność, czego wcześniej nie doświadczałam. Podczas jazdy przypomina mi się kiedyś przeczytane zdanie. Odnoszę go w głowie do mojego wyjazdowego wypoczywania, choć dotyczyło pisania tekstów. Kiedyś i teraz różnią się od siebie. Zaczynają się (na szczęście!) różnić. Parafrazując tą przywołaną w pamięci myśl dziś mogę napisać tak:

Kiedyś myślałam, że dobry wyjazd wakacyjny musi być dobrze przygotowany, potem konieczna jest precyzyjna realizacja planu, najlepiej bogatego i zawierającego wszelkie must see, must have i must eat. W przeciwnym razie po wyjeździe, choć formalnie się zakończy, zostanie niedosyt i w rezultacie „nieodpocznienie”. Dziś wiem, że wyjazd wakacyjny jest dobry, kiedy mnie dokądś prowadzi. A do tego wystarczy czasem nawet jedna mało precyzyjna chwila.* Uczę się odkrywać wartość w otwarciu na niespodziewane. Zdecydowanie przyjemniej, a w konsekwencji efektywniej mi się wtedy odpoczywa. Bez planu. Bez pośpiechu. Bez wewnętrznego przymusu. Z uważnością.

Dzień piąty. Powrót.

Po niespokojnej nocy, znowu wczesnym rankiem z łóżka zdzierają mnie małe rączki w akompaniamencie niezbyt przyjemnych odgłosów wydobywających się z paszczy Ostatniorodnego. Udaje się dotrwać leżąc pod kołdrą do prawie 7:00 i trzeba down, down, jak to ma w zwyczaju mówić Ostatniorodny, czyli trzeba wychodzić na spacer. Instalujemy się na rowerze i jedziemy. Jeszcze nie ma upału. Temperatura przyjemna. Dzień się budzi. Do harmonii wewnętrznej po burzliwej nocy i poranku powraca mnie chwila nad jeziorem, do którego docieramy. Zupełna cisza i spokój. Chciałabym tu zostać na dłużej, przeczytać Słowo Boże na dziś. Pobyć. Z Ostatniorodnym to niewykonalne, więc jedziemy dalej. Fotografuję tą chwilę i wsadzam sobie zdjęcie głęboko w sercu, żeby nie wypadło. Znajdujemy ścieżkę. Idealną. Pod lasem stoi sarna czy inny jeleń. Spokój trwa, a my nie dojeżdżając „nigdzie” zawracamy. I dobrze mi z tym.

Zjadamy śniadanie. Pakujemy się i ruszamy w kierunku domu. Jeszcze po drodze zatrzymujemy się przy plaży (bez szału) i PRL-owskim placu zabaw. Przysiadujemy wśród szyszek. Budujemy z patyków bramkę i strzelamy gole szyszkami. Wracamy do auta. Już z myślą, że prosto do domu. Jedziemy. Za kawałek przystajemy, żeby pooglądać daniele (chyba?). Szkoda, że za siatką. 

A po kilku kilometrach moim oczom rzuca się tabliczka z drogowskazem do cysterskiego sanktuarium maryjnego w Wieleniu. Z Maryją (Częstochowską) zaczęliśmy urlop i kończymy z Maryją.

Do domu wchodzę z pewną ulgą, że mogę przywitać się z MNM. Ściskam dłoń, witamy się i chcę iść dalej. Moją dłoń trzyma mocno dłoń MNM. W ostatnich dniach MNM już nie odwzajemniał uścisku. Teraz to zrobił. „Znowu jestem przy Tobie, Mężu. Wyjechałam, żeby wrócić”.

Odbieram Pierworodnego z przedszkola. Po godzinie wspólnego czasu z Chłopcami mam dość. Buzujące w nich trudne emocje dają się we znaki wszystkim. Czekam na wieczór próbując nie zwariować i zachować spokój. Nastaje ta chwila wyczekiwana od rana (pół żartem pół serio), a ja zamiast pojechać na wieczorne uwielbienie padłam ze zmęczenia.

Dzień szósty. Dzień z Pierworodnym.

Rano odwiedzają nas znajomi, którzy z odległego od nas o cztery godziny jazdy autem miasta przyjeżdżają, żeby się z nami spotkać i przekazać nam rower dla Pierworodnego. Jestem przekonana, że rower podrzucają nam przy okazji załatwiania spraw. Wpadają do nas. Uściski. Krótka rozmowa i jadą. Niesamowicie budujące są takie chwile, kiedy ktoś podejmuje trud, żeby być przy nas. Dla nas. Często czuję, że na to nie zasługuję, nie dowierzam, że coś dzieje się specjalnie dla mnie, dla nas. Z drugiej strony napełniam się wtedy radością i nadzieją.

Później realizuję postanowienie sprzed wyjazdu, czyli spędzam czas sam na sam z Pierworodnym. Dostaje On ode mnie hulajnogę, o której marzył, ale tylko po to, żeby spędzić z nim czas, a nie po to, żeby dawać Mu prezent jako rekompensatę mojej nieobecności. Jest ciepło. Pierworodny chlapie się na wodnym placu zabaw (zupełnie bez szału jak dla mnie, ale Jemu się podoba), jeździ hulajnogą.

 

Wspina się też na ogromnego pająka. Jedziemy na pizzę i wracamy.

Czy wróciłam?

W Chrystusie jest nadzieja nawet dla zmarłych, więc o ile bardziej dla ciebie, żywego?! **

Bóg jest dobry. Ciągle muszę sobie o tym przypominać. Muszę, bo ktoś wklepał mi do głowy niewłaściwy obraz Boga. On jest dobry. Umierający MNM ma w Nim nadzieję. Nadzieja pochodzi od Boga, który mnie kocha. Czytając ten powyższy komentarz uświadomiłam sobie, że nadzieja jest łaską patrzenia w przyszłość, kiedy jest źle z przekonaniem, że to, co dzieje się teraz trudnego nie jest planem Bożym na moje życie. Bóg nie daje cierpienia. On go wykorzystuje i prowadzi przez niego do miejsca, w którym będę SZCZĘŚLIWA, WOLNA, PIĘKNA, PEŁNA MIŁOŚCI. Taka, jaką mnie stworzył!

Nie nastąpił radykalny przypływ sił ani nie dostałam w prezencie supermocy. Wyjazd dał mi jednak oddech. Chłopcy zupełnie inaczej (czyt. spokojniej) funkcjonują osobno. Nie mogłam zrobić wszystkiego, co chciałam, bo „ograniczał” mnie syn. Ufam jednak, że Bóg zrobił, także przez tego Małego Łobuzującego Wysysacza Energii, we mnie i zrobi w Tobie, wszystko, co trzeba, jeśli Mu na to pozwolimy.

Wracam do Taty! Bywa, że z dużą częstotliwością, bo ciągle odchodzę. Ale wracam. Dziękuję tym, którzy mnie w tym wspierają dobrymi słowami (jak dzisiejszy niezwykle poruszający mejl), smsami przypominającymi, pytającymi, troszczącymi się, nieustawaniem w byciu i w każdy inny sposób. DZIĘKUJĘ!

 

* Cytat oryginalny pochodzi z tekstu: https://zysko.blog.deon.pl/2019/02/26/czas-na-zmiany-kilka-slow-ode-mnie/
** https://3zdania.pl/2019/09/02/masz-nadzieje/

3 komentarze

  1. Magda Magda

    Piękny jest ten rejon Polski…jak.mówił Orzech ( ksiądz Orzech- z wroclawia) na pielgrzymce, człowiek jest stworzony żeby oglądać zieleń i horyzont, przynajmniej raz na jakiś czas…pozdrowienia z newport cafe gdzie niespiesznie pije kawe;)

  2. Kasia Kasia

    Witaj.
    Czytam ostatnio tego bloga, na przemian to uśmiechając się, to płacząc. Znajduję tutaj słowa, które dają nadzieję, wytchnienie. Dziękuję za ten końcowy fragment, że „Bóg jest dobry…”. Bo tak często zastanawiam się nad tym, czy to z czym się tak męczę w swoim życiu to był Jego plan? czy to, że niektóre zdarzenia powodują, że jestem coraz słabsza psychicznie, to też był Jego plan na moje życie? czy te wszystkie noce i chwile kiedy płaczę w samotności to czy to też był Jego plan?
    Otóż nie. Bo Bóg jest dobry, On nie daje cierpienia, z zamysłem że ten się będzie męczył bardziej w życiu a tamten mniej. On nie daje cierpienia, to my możemy je ofiarować Jemu, bo to jest jedyna rzecz, która nie pochodzi od Niego. I dlatego ofiarowanie swojego cierpienia Bogu ma taką wartość. Wartość , której teraz nie rozumiemy, nie pojmujemy, buntujemy się, ale wierzę, że kiedyś wszystko będzie nam wyjaśnione. Warto czekać na ten moment.
    Bóg jest dobry, Jego zamiarem i wolą jest to, że chce nam dawać życie. W obfitości. A to że teraz jest ciężko, to modlę się o wiarę, że z nim na każdej ruinie można zbudować coś nowego, dobrego, i modlę się o taką właśnie nadzieję, która jest „łaską patrzenia w przyszłość, kiedy jest źle z przekonaniem, że to, co dzieje się teraz trudnego nie jest planem Bożym na moje życie. Bóg nie daje cierpienia. On go wykorzystuje i prowadzi przez niego do miejsca, w którym będę SZCZĘŚLIWA”. Dziekuję

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *