Przejdź do treści

(Nasza) opowieść wigilijna, czyli bam-boo day (odc. 13)

Muszę (choć nie lubię tego słowa), ale naprawdę się duszę, spisać naszą tegoroczną opowieść wigilijną. Pewnie najbardziej dla siebie samej, choć być może i ktoś odnajdzie siebie w jakimś fragmencie. Uprzedzam, że nie będzie lukru ani wesołych osiołków w żłobie. Czy będzie nowo narodzony Pan Jezus? Obym go pośród tych liter znalazła. Wyruszam w drogę.

W oczekiwaniu na Jezusa i … dentystę

Wszystko zaczęło się już wczoraj. W przeddzień Wigilii. Jestem z Pierworodnym w łazience, leje się woda, aż tu nagle Babcia otwiera drzwi podając mi Ostatniorodnego z zakrwawioną buzią wewnątrz. W pierwszej chwili się przerażam. Zawisł głową na łóżku Taty i gdyby nie Babcia nie słyszałabym, że coś się dzieje. Buzię przemywam zimną wodą, tulę i myślę sobie, że to pewnie przez ukrwiony język tyle tej czerwoności w jego ustach. Ząb się rusza- stwierdzamy z Babcią. I jeszcze nie wiem z czym to się je, co trzeba zrobić i co nas czeka następnego dnia.

Czekając dziś na Wigilię, a tak naprawdę na Jezusa, czekamy również na przyjęcie przez… dentystę. Młoda lekarka stwierdza, że ząb zewnętrznie nie wygląda źle, tylko lekka opuchlizna. Zaleca dietę papkową przez dwa tygodnie, dokładne szczotkowanie, żeby uniknąć stanu zapalnego i kontrole jeszcze trzy w ciągu miesiąca. Jeżeli ząb się nie ustabilizuje, trzeba będzie go usunąć. Zostajemy też wysłani na zdjęcie RTG. Siadamy na fotelu rodem z rosyjskiego szpitala albo więziennego krzesła elektrycznego, zakładamy ciężkie fartuchy ochronne. Przydusza mnie zsuwając się do tyłu, ale dzielnie trwam w negocjacjach, by Ostatniorodny chciał wziąć do buzi i przez chwilę potrzymać tajemniczy czarny prostokąt, który jest niezbędny, by zdjęcie zrobić. Ostatecznie po dwóch wyjściach na korytarz, szantażach z cycem w tle i ze skrzętnie chowanymi emocjami (moimi), zdjęcie udało się zrobić, ale nic na nim nie widać, bo owy czarny prostokąt nie był dobrze trzymany. Więc wściekam się w głębinach, że syn naświetlony i g.. z tego mamy.

I wiem, że mogłoby być gorzej. Że ząb to nie tragedia. Że dzieci, chłopcy tak mają i mieć będą. Że mógłby przydusić się na tym łóżku. Że mogłam nie słyszeć. Że ząb mógłby być wyrwany całkowicie przez owinięcie w sznurek od żaluzji  albo moglibyśmy nie znaleźć usuniętego zęba i trzeba by zrobić zdjęcie RTG całego jegomościa, by wykluczyć, że go nie połknął (naczytałam się później). Wiem, że zawsze może się wydarzyć gorszy scenariusz. Ale że jestem ostatnio emocjonalnie tykającą bombą, to każda szpilka, która podrażnia, grozi niemałym niebezpieczeństwem. Staje się kulą, którą wręcz dosłownie czułam dziś na sercu.

Pomiędzy dentystą a kolacją wigilijną

Mieliśmy ubrać dziś nie spiesząc się choinkę. Miał być czas na spokój. Nie ma czasu na poranną toaletę MNM. Wybiegam bez śniadania z Ostatniorodnym, żeby załapać się na pobliski dyżur dentystyczny. Jesteśmy przyjęci bez kolejki. Jest pusto. Ale próby zrobienia zdjęcia pożerają nam czas. Jedziemy kupić miękką szczoteczkę i jakieś drobiazgi, które przypominają się, skoro już tam jesteśmy. Ostatniorodny rozanielony wyjściem po ponad chyba już tygodniu niewychodzenia (znowu antybiotyk na pokładzie) biega po centrum handlowym, śmieje się, zjada kupione papkowe deserki, wsiada do kolorowego autka z monitorem i rzecz jasna nie chce iść.

Wychodzimy stosując chwyt pod pachę i wracamy do domu. Wypijam w końcu wodę, a jeść wcale mi się już nie chce. Staram się nadrobić zaległości poranne związane z toaletą MNM. Po jęczących: „No kiedy w końcu ubierzemy tą choinkę?!?”- Pierworodnego, zaczynamy. Kłótnie braterskie o odkurzacz, o włączanie światełek, znudzenie po chwili wieszaniem ozdób… Zaplanowane do powieszenia na choince pierniczki muszą zostać skrzętnie ukryte przed Ostatniorodnym („miękka” dieta). A potem jeszcze głowa Ostatniorodnego, która utknęła włożona w za ciasny otwór. Tak na dobicie skołatanych nerwów mamy.

Zaczynają się przepowiadające przyszłość, niczym skurcze przedporodowe, jęki, uwieszanie na mamie, bunty, niezadowolenie, sytuacje mrożące krew w żyłach jak ta z głową Ostatniorodnego, która utknęła (na szczęście tylko na chwilę) w szafce pod choinką, spory braci, źlemimamozróbcośczyliwystawcycaawzasadziegoniechowaj Ostatniorodnego. Chwilę oddechu przynosi drzemka, na którą na szczęście się zdecydował (co ostatnio nie jest niestety już oczywiste).

Korzystając z chwilowej względnie wolności, zjadam kromkę chleba z masłem, co by nie paść. Karmię  MNM i przebieram, bo to już czas. Robi się coraz większa szaruga za oknem. Zaczynamy ubierać się odświętnie. Robimy tak zawsze, ale tym razem takie zachowania, gesty, symbole są nam bardziej potrzebne. Na pewno mi.

Wieczór wigilijny

Świeca. Opłatek. Stół przeniesiony bliżej MNM. Wszystko po to, by w tak zwykłym z pozoru dniu, bo nie mamy gości, jesteśmy sami i nie zapowiada się, żebyśmy do kogoś szli, nastawić się na niezwykłość. Święto. Urodziny Boga. Staram się pamiętam o prezencie dla Niego, ale ciągle go gdzieś dziś gubię.

Zapalamy światełka na choince. Modlimy się szybko, bo podniosłą atmosferę wyraźnie zakłócają burczące brzuchy dzieci. Sprinterskie przeczytanie o Narodzinach w Betlejem w dziecięcej książce z obrazkami i podzielenie opłatkiem. Gotujemy pierogi i uszka. Nalewamy barszcz dla dzieci i… popełniamy strategiczny błąd dnia. Chłopcy siadają razem przy stole (to już grozi katastrofą, ale jeszcze taką do opanowania) z tym, że Pierworodny dostaje barszcz w kubku i pierogi, a Ostatniorodny barszcz w kubku (musi być tak samo) i pierogi, a w zasadzie farsz z pierogów, bo ciasta niezbyt dobrze, żeby w jego sytuacji z uzębieniem gryzł. I ten farsz jest właśnie błędem, a w zasadzie wspólny posiłek, w którym nie każdy je to samo. Skoro brat je normalnie to ja nie chcę takiej brei. A że jestem głodny, to nie umiem sobie z tym faktem poradzić. I skurcze, przepraszam- te wszystkie jęki i stęki, zamieniają się w prawdziwy ból porodowy, na który nie byłam przygotowana.

Nie dziś. Miało być odświętnie i miło. Tyle ludzi mi tego życzyło. Dziś taki dzień, że radość powinna być oczywista Przynajmniej dla wierzących. Słaby ze mnie katolik. W stajni. W nocy. Ale radość i tam przecież jest możliwa. To jest z resztą najlepsze miejsce do Narodzin Boga- tłumaczę sobie. Tylko ja to nie Maryja. Jeszcze nigdy nie byłam tak głodna podczas Wigilii. Ssie na każdym poziomie. Głód odczuwa nie tylko ciało. Uciekam. Pozostawię dla siebie gdzie, jak i co się dzieje. Powiem tylko, że pierwszym, co mi się wyświetla na ekranie telefonu. Piosenka, której refren brzmi: Chciałoby się uciec / Nie przed wszystkim się da / Idzie zima* trochę mnie otrzeźwia. Ucieczka była i jest w takich sytuacjach bardzo kusząca. Czasem potrzebna. Byle nie trwała wiecznie. Wracam, bo beze mnie Ostatniorodny zjadł już całego gołąbka, co zapowiadało jego lepszy humor. I choć bez hurra optymizmu, udaje się dotrwać do wieczora ratując się odpakowywaniem prezentów.

Koła ratunkowe

Za dużo. No, co jeszcze, Boże? Ile jeszcze mi dasz, choć mówią, że to nie Ty? Tak miała wyglądać dzisiejsza Wigilia? Wiem, że nie w pałacu się urodziłeś, ale ja też tak muszę? Naprawdę nie ma innej drogi? Staram się przecież szukać radości, Ciebie. Rozglądam się uważnością. Słucham sercem. Szukam tego, co w górze. Naprawdę próbuję. I klops. I tak na końcu ląduję w stajni. Bo chcesz mnie przy Sobie?

Było dziś kilka kół ratunkowych, które Niebo mi wysyłało. Cztery główne. Kategoria lekka. Średnia. Ciężka. I mocna.

Do lekkiej zaliczam momenty dobrego humoru Ostatniorodnego i to jego rozbrajające: Happy  (podłapał kiedyś w jakiejś piosence i rozbraja nim od czasu do czasu moje pole minowe- dziś to nie wystarczyło jak się okazało) z uśmiechem na ustach i tym spojrzeniem podczas skakania po łóżku.

Średnia półka to wszystkie dobre Słowa, które dostaliśmy. Życzenia i nie tylko. Te, które przeczytałam. Ludzie, którzy chcą i są przy nas, choć nie zawsze fizycznie.

Ciężka i mocna kategoria to te momenty, które bezpośrednio ostatecznie zaczęły proces dźwigania mnie. Co nie znaczy, że te poprzednie były mniej ważne czy nieistotne.

Wieczorem wysłuchałam opowieść o Bożym Narodzeniu**, która była o mnie. O moim dzisiejszym dniu. Kto mógłby ją znać aż tak dobrze? Wiedzieć o czym myślałam. Żaden człowiek, choć człowiek ją opowiadał. Duch Święty jest jej źródłem. Wierzę w to. Bóg zna moją historię! I pokazuje Maryję, która pomimo tej całej sytuacji, która działa się nie tak, jak ludzki rozum by chciał, zachowywała w sercu i rozważała. Nie rozumiała. Na końcu było Zbawienie wszystkich ludzi, a sama została Wniebowzięta. Bóg właśnie tak kończy swoje historie! Zwycięstwem, choć nie widać go jeszcze. Ani już, ani dziś. To się nazywa próba wiary!

Odkąd wyjęłam dziś ze skrzynki kartkę z życzeniami (zdjęcie główne), myślę o tym obrazku, a przede wszystkim o słowach, które są tam wydrukowane: Kocham Cię! Daję Słowo. Bóg.

Tak bardzo potrzebowałam dziś usłyszeć, że Bóg mnie JEDNAK kocha. Przysłał do mnie kartę! Właśnie dziś! Dał Słowo, bo wiedział, że będę go potrzebowała!

 

 

* Kwiat Jabłoni ft. Bum Bum Orkestar – „Idzie zima”
** [NV#341] [CNN#159] Nie możesz już znieść swojego życia?

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *