Sama nie wiem od czego zacząć. Nie wychodzę prawie z domu, a tak wiele się dzieje. Nie muszę pędzić do firmy, by pracować, a jednak pracuję czasami goniąc i się nie wyrabiając. Rzadko piję w związku z tym ciepłą herbatę. Co najwyżej melisę na uspokojenie nerwów albo koper włoski na uspokojenie brzucha. Kawę od święta, by jakoś zaznaczyć wyjątkowy charakter niedzieli albo jakichś odwiedzin. Od czasu do czasu przychodzi taki moment, kiedy sprawy się nawarstwiają, niepewność co do przyszłości niebezpiecznie zbliża się do naszych drzwi, a siły fizyczne, psychiczne i duchowe wychodzą mówiąc: „Rezygnuję z tej roboty”.
Ten tekst to miszmasz ostatniego czasu (wybaczcie chaos), modlitwa, próba uporządkowania myśli, uproszczenie, prowokacja do dzielenia się Waszymi doświadczeniami, myślami (byle zawsze z nakładką miłości i bez przekonania, że to jedyne słuszne rozwiązanie dla mnie czy kogokolwiek) i prośba o westchnięcie modlitewne w sprawie naszej przyszłości, a szczególnie o miejsce (mieszkanie/dom), w którym nas Pan Bóg chce.
Szczęście na dnie
Nie piję (ciepłej) herbaty i jeszcze nie jeżdżę na nartach. Jedno i drugie robić lubiłam. Aktywność fizyczna towarzyszyła mi w życiu, choć czysto amatorsko. Lubię koszykówkę i siatkówkę, pomimo tego, że nie mam do tych sportów odpowiednich warunków fizycznych. Lubię tenis stołowy i w tym przypadku już nie borykałam się z kompleksami niskiego wzrostu. Na basenie podobnie.
Niedawno zdałam sobie sprawę, kiedy myślałam o nartach, że ja tak naprawdę nie lubię sportu samego w sobie. Przynajmniej nie każdy, który uprawiałam. Narty lubię, bo uwielbiam ten moment, kiedy robię sobie przerwę na stoku i wypijam ciepłą aromatyczną herbatę w knajpie, a wieczorem mogę zdjąć mokre ubrania i wsunąć się w ciepłą pościel. Rozkoszuję się uczuciem odpoczynku po zmęczeniu.
I kiedy dwa dni temu lało za oknem jak z cebra, przypomniałam sobie o tej myśli. Deszcz „kocham”, ale tylko z jednego powodu. Z powodu ciepłego, suchego mieszkania, w którym jestem. Albo do którego wrócę po przemoknięciu. Ze względu na uczucie, które mi wtedy towarzyszy. Pamiętam powrót z motocyklowej podróży z MNM (jeszcze wtedy nie MNM), kiedy chcąc dojechać już do domu (rodzinnego MNM) przemokliśmy do suchej nitki, bo przez całą drogę powrotną lało. Do dziś czuję we wspomnieniach jak przyjemnie było się przebrać w ciepłe, suche ubrania i zagrzać przy piecu, który specjalnie dla nas rozpalono.
Nie zapomnę też dnia, kiedy wróciliśmy (Chłopcy i ja) do naszego obecnego mieszkania po miesiącu od operacji MNM z drugiego końca Polski. Po zwariowanym czasie (który z resztą trwał nadal, ale już bardziej „u siebie”) i tułaniu po tamtejszych mieszkaniach, by być blisko MNM. To uczucie powrotu do siebie, do swoich kątów, swojego łóżka, widoku za oknem, zabawek (Chłopcy oczywiście bawili się jak nigdy swoimi starymi zabawkami) i różnych innych rzeczy. Nasze mieszkanie było i jest domem. Choć wynajmowanym, nieidealnym, zbyt małym, co ostatnio daje się coraz bardziej we znaki. Domem, który okazał się wsparciem w tym trudnym dla nas czasie.
Szczęście nie zawsze jest widoczne na pierwszy rzut oka. Trudno przyjmować za szczęście moment, kiedy padam ze zmęczenia i najchętniej odpłynęłabym w błogi sen przy usypianiu dzieci, ale nie mogę tego zrobić, bo trzeba zająć się MNM. Szczęście można znaleźć za tym. Na dnie. W służbie. Za zmęczeniem, przez deszcz, dzięki materii, w której nas Bóg postawił.
O czym powinien marzyć katolik?
Wiele osób nie rozumiało mojej decyzji pozostania w tak małym mieszkaniu w obliczu powrotu do domu chorego MNM. Bo MNM musiał zająć cały pokój, bo osoba nam pomagająca musi spać na kanapie, którą wstawiliśmy zamiast stołu do małej jadalni połączonej z kuchnią, bo inni nas odwiedzający, pomagający robią tłum w tak małej przestrzeni. Przez nielicznych czułam się wspierana w tej decyzji, ale większość, takie mam wrażenie, jednak uszanowała moją decyzję.
Nie żałuję tego wyboru. Z perspektywy czasu przeprowadzka do innego, obcego, większego mieszkania w tamtym czasie byłaby dla nas zbyt dużym kosztem emocjonalnym w już i tak wywróconym do góry nogami naszym nowym świecie.
Własne rzeczy, sposób ich poukładania, zapach, ogródek z kartonowymi domkami zrobionymi przez MNM dla Pierworodnego, las i słońce, które co rano wschodzi oświetlając pokój MNM i jego samego. Uwielbiam ten widok. Zdałam sobie sprawę, że pośród oczywistego, ważniejszego wsparcia modlitewno-fizycznego, to właśnie nasz dom i jego okolica była dla mnie mocno wspierająca. Uzmysłowił mi to ten tekst. Słowo „była” użyłam tu nieprzypadkowo. Nikt z nas chyba nie spodziewał się, że w takiej konfiguracji będziemy funkcjonować tyle czasu. Mała przestrzeń zaczyna być już bardziej męcząca niż wspierająca.
A potem zaczęłam się zastanawiać czy katolik może cieszyć się rzeczami materialnymi? Czy może marzyć o pięknym mieszkaniu i pięknych rzeczach w tym mieszkaniu? Czy ja, minimalistką (często jednak nieidealną) się określająca (choć minimalizm to dla mnie bardziej narzędzie niż tożsamość), mogę marzyć o kominku, ogródku i prostym nowoczesnym wnętrzu z widokiem na zieleń. I to w dodatku w naszej sytuacji, która nauczyć mnie powinna (głośna jest ta powinność we mnie) przecież zupełnego dystansu do rzeczy materialnych i skupieniu się tylko na sprawach duchowych i po Bożemu najważniejszych!
Nie znajduję jednoznacznej odpowiedzi na ile realizacja czysto materialnych marzeń godzi się katolikowi. Jedyna odpowiedź, mało konkretna, jaka przychodzi mi na myśl to: „Zależy od serca człowieka”. Jeszcze w uszach na nowo zaczyna dźwięczeć wygrzebane z notatnika, a zasłyszane kiedyś na kazaniu pytanie: „Czy dobra, które posiadam służą budowaniu Królestwa?”.
Kalejdoskop
Żyjemy w kalejdoskopie zmian, jak to ładnie nazwała moja Przyjaciółka. Łagodnie i przyjemnie brzmi. Kalejdoskop jest zabawką, którą wspominam z dzieciństwa z przyjemnym uśmiechem. W moim życiu ostatnio bardzo trudno o uśmiech. Jest niepewność co do osoby, która na stałe by nam pomagała; małe mieszkanie, w którym trudno znaleźć kąt z zamykanymi drzwiami w razie bólu głowy i potrzeby choć na chwilę się odizolowania; są wirusy i bakterie, które dają nam solidnie popalić i nie chcą odpuścić; jest zaplanowany na przyszły tydzień zabieg z koniecznością uśpienia Pierworodnego (niby rutynowy, ale jednak z różnych powodów to kolejna trudna sytuacja) i jeszcze parę innych spraw, które przyczyniają się do tego, że ta zima- przypominająca czasem jesień, czasem wiosnę (dziś przed domem oglądaliśmy przebiśniegi, choć śniegu ani grama w tym roku u nas 🙁 )- jest trudna do przeżycia w radości i pokoju. I dlatego też jest mnie tu na blogu mniej. Brak czasu, brak sił i brak Dobrej Nowiny (momentami), którą bardzo chcę w każdym z wpisów przekazać.
Staram się okładać te sytuacje, niepewności, wątpliwości nadzieją i miłością, ale czasem po prostu, ze słabości ludzkiej, brak i na to sił.
Wahadło
Z takim małym zasobem sił szukamy mieszkania, które stałoby się naszym domem z nadzieją, że będzie ono dla nas wsparciem. Nie jest to proste w obliczu moich marzeń i oczekiwań. Ani przez zmienne, na podstawie których trzeba podjąć decyzję nie znając przyszłości (a kto ją zna?!?). Dobrą dla MNM (by miał opiekę i pomoc osób pomagających w jego pielęgnacji), Pierworodnego (już za chwilę przed nami wybór szkoły- obecny, powszechny, system nauczania mi nie odpowiada, a alternatywa, o której marzę, jest dopiero w planach jej twórców), Ostatniorodnego (wybór przedszkola), Osoby Nam Pomagającej (własny kąt), Babci (która za jakiś czas być może przeprowadzi się do naszej miejscowości gdzieś w nasze okolice) i mnie (która ma takie, a nie inne poczucie estetyki, potrzebę prostoty oraz zieleni i nie znająca adresu swojej przyszłej zarobkowej pracy).
W obliczu tego tabunu myśli, którymi nie mogę podzielić się z MNM, czuję się jak na wahadle. Raz jestem po stronie Warto Marzyć I Dla Boga Niemożliwe Nie Istnieje (w duchu ciesząc się z obrazu biegających po ogrodzie chłopców, podczas gdy ja piekę w swojej ulubionej kuchni ciasto dla nich), co oznacza, że chcę realizacji własnej wizji z przygotowanym (przez mnie) programem dochodzenia do celu (przez Boga wykonywanym z moim udziałem, co by nie było, że oddaję wodzę kontroli całkowicie Jemu). Kiedy indziej waha mnie na stronę Zwisa Mi To lub w gorszych momentach emocjonalnych- W Dupie (wybaczcie) Mam To (co mi z kominka, którego nawet nie umiem rozpalić, po co mi on bez MNM i po co ogród, którego nie mam czasu kosić), co wcale nie oznacza zdrowego dystansu do rzeczy materialnych, braku oczekiwań w stosunku do tego gdzie i jak będziemy mieszkać i pokornych myśli, a tym bardziej czynów wobec osób bezdomnych albo żyjących w nieporównywalnie gorszych, niż nasze obecne, warunkach bytowych.
Ani jedna, ani druga postawa nie jest dobra. Mam tego pełną świadomość. Rozwiązanie leży pośrodku. Nadzieja tkwi w fakcie, że wędrując z jednego końca wahadła na drugi, traci ono energię i zbliża się do upragnionego centrum (porównanie Przyjaciela).
Przedsionek
Próbowałam odnaleźć odpowiedź na moje wątpliwości w Słowie Bożym. Mój rozum podświetlał mi fragmenty ze słowami: „dom” i „mieszkanie”, które w ostatnich dniach pojawiały się dość często w Czytaniach. Mętlik robił się jednak coraz większy, aż w końcu kilka lżejszych oddechów przyszło z wersetem z Ps 84:
Nawet wróbel dom sobie znajduje
i jaskółka gniazdo…
I z interpretacją tego psalmu*, w której pojawił się obraz przedsionka jako bycie w nieustannej bliskości z Bogiem, tęsknocie za Nim i jednocześnie nieoderwanie od rzeczywistości, posiadanie stałego kontaktu ze światem. Tym materialnym także.
Przeglądam ogłoszenia i pytam się: „Boże, gdzie nas chcesz?”. Wracam swoje serce do przedsionka!
* PLASTER MIODU. Psalm 84: Piękne serce
Obraz Photo Mix z Pixabay
Kasiu, jak owieczka może nie pragnąć zielonych łąk? Ufam, że w swoim czasie odkryjesz Wasze miejsce, już bez wahadeł…
?