Przejdź do treści

Ja chyba umrę z wrażenia, czyli bam-boo day (odc.15)

To tytułowe zdanie pojawiło się z samego rana na ustach Pierworodnego. Siedział w piżamach razem z Ostatniorodym przyklejony do szyby okna. Niedługo po tym jak obudził mnie słowami: „Mamo, mamo, śnieeeg! Biało! Wstań założyć mi soczewki, żebym lepiej widział”. Pomyślałam, że pewnie lekko przyprószyło, czego nawet nie doświadczyliśmy w tym roku w naszym mieście, i się cieszy z tej odrobiny śniegu. Wstałam jednak bez ociągania zaciekawiona tym, co zobaczę za oknem.

Śnieg, śnieg, śnieg…

Nie śledzę prognozy pogody. A przynajmniej teraz, kiedy Pierworodny nie chodzi do przedszkola. Zupełnie nie spodziewałam się tego. Grube płaty śniegu spadały z nieba tworząc coraz większą warstwę białego puchu. „Cały świat biały. Nie do wiary!”- komentował wyraźnie szczęśliwy Pierworodny. Poczułam się jak Alicja w Krainie Czarów. Inny świat. Zupełnie niespodziewany. Metafizyczne doświadczenie. Do głowy przychodziły wspomnienia z dzieciństwa. Pierwszy śnieg, który utrzymywał się przez wiele kolejnych zimowych dni. Moment, w którym odsłaniałam rano okno jako mała dziewczynka, a moje oczy patrzyły na ośnieżony krajobraz to jedne z najmilszych „zdjęć” jakie przechowuję w swojej pamięci. Wczoraj poczułam się jakby ktoś nas przeniósł na chwilę w inny świat. Patrzyłam na pokryty bielą las. I na chłopaków tak ucieszonych chwilą. Banany na twarzach i sercu. Dawno tak niespodziewanie miłej chwili nie przeżyłam.

Pierworodny chciał wychodzić od razu na zewnątrz. Zjedliśmy jednak sprawnie śniadanie, by mieć siły na śniegowe szaleństwa. Chłopcy zadzwonili do Babci (budząc ją jak się okazało), by podzielić się nowiną. Jak już skończyłam czynności przy MNM, zaczęliśmy rytuał wychodzenia z domu. Ubraliśmy kombizenony (jak je nazywał Ostatniorodny) wygrzebane z szafowej czeluści (nieużywane ani razu w tym roku) i inne zimowe gadżety. Nie było łatwo, bo ubieranie nadwrażliwców sensorycznych do zadań łatwych nie należy i sprawia, że zwykle (kiedy trzeba ubierać wiele warstw) jestem zmęczona już przed spacerem. Widok za oknem jednak motywował mnie odpowiednio. Nie poddałam się, choć nerwowa atmosfera do tego kusiła. Wygrzebaliśmy się jednak i wyszliśmy. Mamy to szczęście, że przy domu jest ogródek, a kilka kroków dalej las. Nie obawiając się, i na chwilę zapominając o pandemii, cieszyliśmy się najzwyczajniej w świecie chwilą. Wiedziałam, że może ona nie potrwać długo. Miałam nadzieję na popołudniowe sanki, ale to już nam dane nie było.

Zadbaliśmy o ćwierkających przyjaciół, których w pobliżu mamy sporo. Dosypaliśmy do karmnika ziarna. Była bitwa śnieżkami. Ulepiliśmy bałwana. Pierworodny z wielką radochą zrobił orzełka. Zima zaliczona w tym roku! No prawie, bo bez sanek. Poszliśmy też na krótki spacer do lasu. Tam znowu obrzucaliśmy się śniegiem. Bawiliśmy się patykami. Zwyczajnie. A jednak zupełnie nadzwyczajnie. Surrealistycznie. Zachwycająco.

Zupa krem z cukinii z chrupiącymi grzankami i prażonym słonecznikiem, którą w międzyczasie przygotowała Babcia, rozgrzewała idealnie, smakowała wybornie i ledwo starczyła dla wszystkich z powodu ilości dokładek. Nawet najmłodsi pałaszowali z apetytem, a za kremami ostatnimi czasy nie przepadają. Zapiekany ryż z jabłkami z dużą ilością jogurtu i cynamonu równie idealnie wpisywał się w ten dzień. Śnieg topniał i nadzieja na popołudniowe sanki razem z nim. Wdzięczność jednak pozostała. Trzy godziny zimy, a tyle w naszych serduchach zmieniła. W moim wyjałowionym na pewno. Nasyciła. Pokazała, że życie ma wiele składników. Nie tylko ten, który dodaje do mojego garnca teraz.

Czy tęsknię?

Potrzebna nam była ta bilokacja. Choćby ta krótka chwila. Szczypta, która nadała zupełnie inny smak dziejącemu się dniowi. Jak gdyby Pan Bóg chciał mi przypomnieć, że ten świat, obecna pandemia, nasza domowa rakowa rzeczywistość nie jest stanem docelowym. Jest pustynią, przez którą trzeba, z jakiegoś Bogu znanemu powodowi, przejść. Bóg jest Bogiem. Miłością. Czasami skandaliczną, bo nam, poranionym i zaślepionym ludziom, trudno ją pojąć. Może wszystko. Choćby sypnąć śniegiem, na który nawet mały knotek nadziei się nie tli. Jest Ojcem. Tatą. Zbawił nas „płacąc” za nas. I żyje. Mogę nie rozumieć. Mogę się dziwić. Mogę się nawet buntować. Pytanie czy wierzę? A może lepiej zapytać: „Czy kocham? Czy szukam? Czy chcę z Nim pomimo tego, co trudnego się wydarza? Czego chcę?”.

Nieoczekiwany śnieg i słowa Pierworodnego wzbudziły we mnie pewne wyrzuty sumienia. Nie umiem z tak wielką tęsknotą czekać na Niebo. Czy chcę umrzeć z wrażenia spotkania Boga twarzą w twarz? Jest we mnie dużo lęku, niepewności, nieufności. „Wierzę, zaradź memu niedowiarstwu (Mk 9, 24)”- wołam razem z ojcem chłopca owładniętego duchem nieczystym. To Jezusowi wystarcza, by uczynić cud!*

 

* https://deon.pl/wiara/duchowosc/zaradz-memu-niedowiarstwu,90747

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *