Przejdź do treści

Prosty dzień, czyli bam-boo day (odc. 3)

Wreszcie jest! Ta chwila, kiedy Chłopcy i MNM śpią, a moje ciało nie domaga się natychmiastowego snu. Od kilku dni dzień nie miał dla mnie chwili na pisanie, a wieczory krzyczały: „spaaaaać!”. Miał być inny wpis, który od wtorku chodzi mi po głowie, ale dzisiejszy dzień żąda innego wypisania się.

Taki „zwykły” dzień, który był

Staram się, naprawdę się staram, żyć w teraźniejszości i być w niej maksymalnie. Z naciskiem na być. Jednak myśli o przeszłości czy przyszłości pojawiają się i trudno byłoby się od nich odciąć całkowicie. Pytanie tylko co z nimi zrobię. Dziś marzyła mi się taka prosta sobota jak kiedyś. MNM bierze Chłopaków na spacer. Ja oddaję się pracom porządkowo-kuchennym. Wracają. Jemy wspólnie obiad. Są śmiechy. Bywa nerwowo. Potem godzenie. Pieczenie naszych ulubionych muffinek. Wieczorne rytuały. Wspólna modlitwa. Usypianie z obowiązkowym opowiadaniem bajek. Radość z sobotniego wieczoru, kiedy Chłopcy już śpią. Wspólne oglądanie filmu, pomimo senności MNM. Koniec dnia. Zasypiamy wszyscy razem, łącznie z Chłopcami w jednym łóżku. Krótka historia z prostej, typowej dla nas soboty. Z nutą rozżalenia. Tęsknotą. Westchnieniem do Boga. To, jak zwykle, ostatecznie mnie uratowało.

Taki „zwykły” dzień, który jest

„Najlepszy dzień to ten, który właśnie jest. Innego nie mam”- pomyślałam. Gdzieś zapewne tą myśl zasłyszałam lub przeczytałam, ale nie potrafię tego zlokalizować. Niełatwo było wejść w tą refleksję, a jeszcze trudniej żyć nią. Wróciłam do myśli z wpisu Szczęście- innych czy moje?. Zamiast zwykłej soboty z przeszłości, była ta z dziś. Konieczność postawienia się na nogi kawą (czego nie robię codziennie dbając o obecne nieuzależnienie). W nocy wyżynają się kolejne zęby, choć zdecydowaie łagodniej niż te pierwsze, do których dochodziły bóle brzucha. A dnie przynoszą to, co związane jest z lękami separacyjnymi (Ostatniorodny), czyli ciągłe: „Mamamamamama…”, podczas gdy oddalam się do jakże odległego drugiego pokoju, nie wspominając o zamykaniu drzwi, kiedy potrzebuję pobyć kilkanaście sekund (bo dłużej jest zbyt męczące dla moich uszu słuchających dobijania i jęków dochodzących zza drzwi) tam, gdzie król piechotą chadza. Najlepsze na świecie muffinki upiekła Babcia wspólnie z Pierworodnym. Ja w tym czasie spacerowałam (choć przedpołudnie krzyczało: „nie masz siły, połóż się”) z Ostatniorodnym, który ostatecznie usnął. On spał w wózku, a ja siedziałam na ogrodowym krześle. Mam to szczęście, że komary (których na naszym terenie niemało) nie lubią mojej krwi. Mogłam więc delektować się tą chwilą, a Ostatniorodnego obkleiłam plastrami przeciwkomarowymi. Chwilę wcześniej, zanim zasnął, westchnęłam do Matki Bożej Pocieszenia, kiedy przechodziliśmy obok osiedlowej figury Maryi (zdjęcie główne).

Pierworodny natomiast spędził cały dzień w domu oddając się pracom cukierniczym i tworzeniu różnych wytworów swojego umysłu, głównie związanych z wycinaniem. W międzyczasie musiałam wyjść, żeby Ostatniorodny zjadł i miał lepszy humor. Włączyłam fb, a tam od razu moim oczom ukazał się mem (nie umiem niestety znaleźć pierwotnego autora), który zdecydowanie oddawał mój nastrój. Nie powiem, rozwalił mnie (na chwilę).


Na popołudniowy spacer się nie zmotywowałam i niestety ten czas był już czekaniem na wieczór, czyli na moment, który właśnie się dzieje. Zanim nastał, było patatajowanie na koniu, eee przepraszam: mamie. Potem nastąpiła wieczorna bajka, w której opowiadanie włączył się Pierworodny, co rzadko mu się zdarza. Było dość dramatycznie, bo lokomotywa, która ciągnęła wiele wagonów wpadła w bagno, które ją zatopiło, potem pojawił się ogień, a na końcu spotkała krokodyla. Na szczęście przyjechał wóz strażacki, który wyciągnął ostatecznie lokomotywę z wagonami z „zawartością” w postaci słoni, altówek czy stołów, choć początkowa wersja zawierała wagony tylko z gałęziami. Ogień udało się ugasić, kiedy był jeszcze mały. Pierwotnie nastąpiło to przez dmuchanie w piec, ale ostatecznie skorygowano na polanie wodą. Krokodyl natomiast został odstraszony przez zapaloną zapałkę i lokomotywa dojechała do celu, czyli do Różnoraki, a bajka się skończyła. Ostatniorodny chwilę później odpłynął, a brzuch Pierworodnego zgłaszał zbyt ciepłą temperaturę. Został ochłodzony okładem z zamrażalki i po jakimś czasie pozwolił zasnąć ostatniemu Niedobitkowi.

Boża obietnica

Kiedy tak siedziałam w ogrodzie z Ostatniorodnym przeczytałam dzisiejsze Słowo. „Wtedy wzywaj mnie w dniu utrapienia: Ja Cię uwolnię, a ty Mnie uwielbisz” (Ps 50 (49), 15). Wtedy, czyli kiedy? Po tym jak będę żyła dziękczynieniem i wypełnię złożone wobec Boga śluby (por. Ps 50(49), 14)- chwilę wcześniej jest napisane. Jak tu dziękować i o jakie obietnice chodzi? To pytanie stawia mi dziś Bóg. Muszę przyznać, że zanim zaczęłam pisać, skupiłam się na tej części, którą zacytowałam w drugim zdaniu tego akapitu. Dziękczynienie, życie przykazaniami, w prawdzie… Wtedy przyjdę, „uwolnię Cię, a Ty Mnie uwielbisz”. Proste? Chciałoby się odpowiedzieć, że tak.

Wieczorem wydarzyła się jeszcze jedna rzecz, której się nie spodziewałam. Zaznaczam, że wpis zaplanowałam już wcześniej. Na niebie, w tym samym miejscu, w którym widzieliśmy ją ostatnio, pojawiła się tęcza po krótkim, niewielkim deszczu. Jakby tylko po to, żeby mi ją pokazać. Podobnie jak w pierwszym wpisie z tej serii. Kolejna przypominajka Boga o Przymierzu, z którego nigdy nie zrezygnuje. Kolejny raz, kiedy trudniej z… Po prostu trudniej.

„Wytrwaj do końca!”- w głowie mi już od dawna krąży- „Wytrwaj, ale żyj. Bądź cierpliwa i ufna. Ja Jestem”- słyszę jeszcze. „Kocham!”- jest słabo słyszalne. Wiem, że Bóg mnie kocha. Wiem to. On mnie uwolni, a ja Go uwielbię! (por. Ps 50 (49), 15).

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *