Przejdź do treści

Sylwestrowy „Armageddon”

Sylwester to taki czas, w którym bardzo trudno nie patrzeć ani w przeszłość, ani w przyszłość. Miniony rok do łatwych nie należał. Cały rok opiekowania się całkowicie zdanym na innych MNM i wychowywania synów, samotnego, choć z pomocą innych. To, co się z tym wiąże z jednej strony przynosi sens życia, a z drugiej go odbiera. Paradoks. Przyszłość równie trudno widzieć w kolorowych barwach. Być tu i teraz. To coś, co pozwala mi jednak żyć. Żyć i być. Służyć. Dawać siebie. Być szczęśliwą (są takie dni!). Nie wegetować. Na progu końca roku i początku nowego od patrzenia w tył i przód trudno było mi się ustrzec. I wystarczy pchnięcie lekką szpilką, by zabolało…

Pizza i „Armageddon”

Mimo wszystko chciałam świętować, choć MNM uważał, że tu nie ma co świętować. Ja natomiast myślę, że każda okazja do powiedzenia sobie dobrych słów, do bycia razem jest dobra, czym go przekonywałam. Od kilku lat wyjścia sylwestrowe z uwagi na Chłopców są niemożliwe. Zwykle więc przygotowywaliśmy coś dobrego do jedzenia, włączaliśmy film i uprawialiśmy kanapping przerywany budzącym się jednym z dzieci.

I w tym roku miałam potrzebę wyrwania się z rutyny (a każda okazja ku temu jest mi ostatnio bardzo potrzebna), więc na obiad zamówiłam pizzę, a potem szukałam czegoś z nadzieją oglądnięcia wieczorową porą. Znalazłam i wiedziałam, że to to. Armageddon. Niemłody już film z Brucem Willisem w sile wieku, który za każdym razem czaruje mnie i rozśmiesza jednocześnie tym swoim specyficznym wyrazem twarzy. To pozycja, którą mieliśmy już kiedyś wspólnie z MNM zobaczyć. MNM go widział, ja nie. Udało się i nie udało razem tego zrobić. Siedziałam obok jego łóżka, ale on nie patrzył. W innych okolicznościach doprowadzałoby mnie to do złości. Teraz walczyłam z innymi, choć podobnie nieprzyjemnymi uczuciami mieszającymi się z tymi bardziej pozytywnymi, które były trochę jak krótkie błyski.

Nie będzie tu recenzji. Nie znam się na tym. Chcę napisać z czym film mnie zostawił. Z jednej strony cieszyłam się, że go zobaczyłam. Ta historia. Nasza historia. MNM chciał mi ją już kiedyś pokazać. Nie zdążyliśmy. Teraz jednak ją zapewne inaczej odebrałam niż zrobiłabym to wtedy. Z drugiej strony końcówka filmu przyniosła ból i niepokój. Myśli krążyły wokół tego, co stracę, a co zostanie mi dane z naciskiem na to pierwsze.

Nie potrafiłam się cieszyć tym, co mam. A mam i MNM z pewnością wyliczyłby mi co to jest próbując wzbudzić we mnie wdzięczność. Łatwiej było mi patrzeć na to, czego nie mam. Nie mam zdrowego męża, za którego przytuleniem zatęskniłam; mieszkania, w którym byśmy się o siebie nie potykali, a w zasadzie to żadnego nie mam, choć mam (co z tego, że wynajęte); możliwości wyjechania czy choćby wyjścia gdzieś na dłużej bez wyrzutów sumienia i jeszcze kilku innych rzeczy mniej lub bardziej istotnych.

Kiedy przeszłość i przyszłość się spotykają strata krzyczy, a wdzięczność się ze strachu chowa. Powrót do obecności też nie ratuje sytuacji, bo w ręku tylko czarna kredka malująca rzeczywistość…

Zimne ognie

Szukałam wczoraj światła w tych czarnych chmurach myśli. Znalazłam je w obrazie zimnych ogni, które w Sylwestra gdzieś w ciągu dnia z Chłopcami odpaliliśmy. Uświadomiłam sobie jak bardzo lubię patrzeć w światło. Słońce nad „naszym” lasem, ogień kominka, lampki choinkowe. Poszłam za tą myślą dalej i zorientowałam się, że największą przyjemność znajduję we wpatrywaniu się w światło, kiedy wokół panuje mrok. Wtedy światło jest mocne, wyraźne, przemawiające do mnie swoim blaskiem i ciepłem. W ciemności.

Wracając następnego dnia myślami do sylwestrowego Armageddonu przyszła mi do głowy pewna refleksja. O stracie, która tak naprawdę przynosi dobro. Trudna to prawda dla mnie, ale jednak tak właśnie chcę o tym myśleć- jako o prawdzie. Strata, która boli, ale w konsekwencji po pierwsze ratuje świat, a po drugie daje więcej niż dotychczas szczęścia.

Ten rok zapewne przyniesie jakieś straty. Większe lub mniejsze. Jeśli te straty uratują świat, choćby jednej osoby, to wiem, że przyniesie mi to szczęście. Szczęście zrodzone w bólu. Maryja, Boża Rodzicielka, której wczoraj święto obchodziliśmy najlepiej o tym wiedziała. O bólu narodzin, którego nie sposób uniknąć, by zrodzić czystą Miłość. Moment porodu to stan, w którym z jednej strony jest się totalnie wykończonym (no chyba że ktoś rodzi „godzinkę”- zazdroszczę 😉 ), a z drugiej właśnie prawdziwe szczęście, w którym nic innego się nie liczy. Rzeczy nieważne stają się rzeczywiście mało istotne w obliczu takich wydarzeń.

I tego światła nadziei staram się chwycić. Niepewnie. Trochę spłoszona. Odczuwająca samotność. Zmęczona jesienną ciemną aurą za oknem. Obawiająca się zmian, które idą. Wahająca się nad wypuszczaniem tego tekstu poza ekran własnego laptopu będąc natury dalece przeciwnej od ekshibicjonistycznej. Chcąca dawać innym nadzieję, ale sama ją czasami gubiąca. Wyrzucająca sobie słabość.

Niech wbrew temu, wbrew ciemności dobro owocuje. Wbrew. Tak trzeba! Odwrócić się od tej cholernej ciemności i patrzeć w światło. Wyłączyć zmysły i włączyć miłość! Podłączyć się do dobrego źródła i nie próbować nawracać się sama, bo i tak się nie uda, a tylko się duchowo spocę.

Nade wszystko niech więc Nieskończona Miłość leczy nasz nieskończony smutek*! Naprawdę jestem przekonana, że tylko Ona może to zrobić. Przytulić. Podźwignąć. Uleczyć. Dać pełnię szczęścia. Niech się rodzi taka właśnie nieskończona miłość w każdym z nas!

 

* Wstawaki [#391] Smutek za: papież Franciszek

 

Obraz Free-Photos z Pixabay

2 komentarze

  1. ruttka ruttka

    Przytulam Cię. Rut

  2. Ewa Ewa

    Przytulam i ja. I otulam. Ciepłem i serdecznością. I bardzo Pani dziękuję za każde słowo dające nadzieję. Bo miłość silniejsza jest . Z wyrazami wdzięczności za poruszenie serca. Ewa

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *