Ta opowieść zaczęła się dzień wcześniej. Dzień jakiś nie taki. Nowy rower, który chciałam, żeby był źródłem radości dla Pierworodnego okazał się przyczyną klasycznego koziołka przez kierownicę (zanim zdążyłam poinstruować syna o zasadach działania hamulca przedniego, którego w poprzednim rowerze nie miał), a co za tym idzie płaczu, moich nerwów (ewidentnie słabszy dzień) i raczej niemiłych emocji. To i inne sprawiło, że dzień rozpatrywałam w kategorii porażki, czyli bardziej bam niż boo.
Wczoraj- w cieniu skrzydeł
Wieczorem usiadłam do modlitwy z totalnym rozmemłaniem. Pragnienie modlitwy krótkim aktem strzelistym zrodziło się z pierwszego czytania z dnia: „Gdy został odczytany [list- przyp. red.], uradowali się jego pocieszającą treścią” (Dz 5, 31). Gdzieś tam pośród słów i milczenia przebiegła myśl: „Pociesz mnie!”. I pobiegłam dalej w gonitwie myśli. „A może pomodlę się kompletą?”- pomyślałam.- „To chyba całkiem dobry pomysł, żeby zakończyć postny dzień.”.
Wspomnienie św. Zofii. Chwilę wcześniej przeczytałam biografię. Wiele w niej niewiadomych. A w zasadzie na jeden życiorys nakładają się dwa. Wzięłam co dla mnie. Wdowa i męczennica. Wdowa nie brzmi pocieszającą. Pewien rodzaj radości przyszedł z refleksją, że Pan Bóg wie. Wie, że nie jestem już pół-wdową. Pomodliłam się słowami żebrzącej wdowy. O tym, że On naprawdę wie i prowadzi był fakt, że jedna ze św. Zofii miała córki, które zginęły śmiercią męczeńska. Obumarły, by ziarno przyniosło plon. Córki, których imiona to Wiara, Nadzieja, Miłość. Jak bajki, które kiedyś zrodziłam.
I w końcu przyszedł czas na kompletę i TEN psalm. Psalm 91 „O Bożej opiece”. Lepszych słów pocieszenia wyobrazić sobie nie mogłam:
Kto przebywa w pieczy Najwyższego
i w cieniu Wszechmocnego mieszka,
mówi do Pana: «Ucieczko moja i Twierdzo,
mój Boże, któremu ufam».
Bo On sam cię wyzwoli
z sideł myśliwego
i od zgubnego słowa.
Okryje cię swymi piórami
i schronisz się pod Jego skrzydła:
Jego wierność to puklerz i tarcza.
W nocy nie ulękniesz się strachu
ani za dnia – lecącej strzały,
ani zarazy, co idzie w mroku,
ni moru, co niszczy w południe.
Itd…
Dziś- sadzenie i czekanie
Lubię moment, kiedy zaczyna się nowy dzień. Może nie zawsze samą chwilę, szczególnie jak jest ona zbyt wczesna i głośna (płacz/kłótnia dzieci), ale fakt, że zaczyna się nowe. Często, kiedy poprzedni dzień był trudny, nadchodzi nowy, w którym mogę zacząć od początku. Nie zawsze dzieje się to dosłownie z dnia na dzień. Ale w końcu nadchodzi moment, jakkolwiek źle by nie było, że można rozpocząć na nowo. Odbić się od dnia.
Taka łaska przyszła dziś. Po śniadaniu wyszliśmy całą bandą (łącznie z Babcią) na ogród. Posadziliśmy nowe kwiatki i pomidory, które dostaliśmy od sąsiadów z parteru. Sąsiadka zza „płotu” podarowała nam sałatę.
Do domu przyniosłam sadzonki otrzymanej begonii, która kwitnie podobno cały rok i pięknie się rozrasta, a fiołek (szczególny, bo otrzymany od MNM po porodzie Pierworodnego) wrócił do swojej pierwotnej doniczki.
Jestem typem, który ma potencjał, żeby zasuszyć kaktusa, choć zieleń i kwiaty uwielbiam. W tym roku jednak cieszę się z tych wszystkich nasadzeń. Nie wiem czy dadzą nam wiele owoców. Jakieś na pewno. Jeśli nie te fizyczne, to choćby (co pewnie i ważniejsze) duchowe. Już widzę jeden z nich. Radość nadziei. Obraz kiełkujących i wzrastających roślin jest dla mnie wizualizacją nadziei, która była wyrażona Słowem Bożym w dzień poprzedzający noc śmierci MNM:
Którzy we łzach sieją,
żąć będą w radości. (Ps 126, 5)
I znowu psalm, który mnie podniósł.
Dziś- bycie
Po nasadzeniach zrobiliśmy, krótkie przeszkolenie na temat hamulców. Pierworodny ruszył po zachęceniach z lekkim lękiem przed wywrotką. Poluzowana linka przy hamulcu, przezwyciężony strach Pierworodnego, słońce i mój lepszy humor pozwoliły nam na całkiem miłą (jak się później okazało) przejażdżkę po lesie. Mieliśmy cel. Zebrać skarby przyrody, żeby zrobić flagę Brazylii (po krótce: z powodu filmiku o Brazylii stworzonego przez dzieci Przyjaciół i przemiłej Brazylijki, którą obecnie goszczą). Ostatecznie entuzjazmu wystarczyło jedynie na zebranie skarbów.
Bo tak naprawdę celem było bycie. Wspólny czas. To kryło się za celem zrobienia flagi. Gdyby było inaczej, dzień byłby znowu do bani.
Był śpiew ptaków (nagrałam krótki filmik- za trzecim razem bez paszczowych dźwięków Chłopaków, ale nie mogę go tu załączyć ze względów bezpieczeństwa jak mnie informuje komunikat 🙁 , więc tylko zdjęcie).
Błoto.
Wspinanie na drzewo.
A potem powrót do ogrodu. Huśtanie. I zakopywanie skarbu.
W końcu dotarliśmy do domu. Zjedliśmy pospolite pierogi z Biedronki. Chłopaki zajadali się równo pałaszując potężne porcje. Byliśmy ciągle razem.
Wspólnie też upiekliśmy ulubione muffinki.
Chłopaki dostali po kostce gorzkiej czekolady. Potem podkradali z porcji przygotowanej do ciasta, a ja (czasami) udawałam, że nie widzę albo, że nie mam nic przeciwko. Kiedy w ruch poszło zjadanie cukru, z uśmiechem i „groźnym” machaniem palca proponowałam nowe zajęcie. Chłopcy lubią pomagać przy pieczeniu. Jak wiecie albo możecie się domyśleć, wiąże się to z co najmniej rozsypaną mąką i rozbitym nie w miejscu przeznaczenia jajkami. Tego drugiego udało się tym razem uniknąć, a pierwsze dziś nie spowodowało utraty cierpliwości (a czasem tak bywa, choć przecież wiem, że się zdarza, że to nie powód, by się złościć…). Byliśmy. I wierzę, że był z nami MNM, kiedy jeszcze nie do końca wystudzone muffinki pałaszowaliśmy. Zastanawiałam się wtedy kto miałby większy uśmiech jedząc je. On czy dzieci…
Póniej udało się jeszcze chłopakom i pluszakom pojeździć na… sankach wygrzebanych z czeluści schowka.
Pobawić się tunelem, namiotem, a nawet powspinać się na „drabinkach” stworzonych przez nich z krzeseł. Dzień dopełniła sobotnia kąpiel z pianą i kanapki z jajkiem (wersja uboższa dla Ostatniorodnego) i sałatą oraz szczypiorkiem (z własnej uprawy! 🙂 ) upiększoną pomidorem i żółtą papryką.
I pomyśleć, że Pierworodny też był kiedyś zupełnie wybrednym smakoszem. Twierdzi, że ze nawet rzodkiewkę, jak nam wyrośnie. Jest nadzieja, Rodzicu niejadka. Nie trać jej 🙂 . Piszę to też do siebie, bo Ostatniorodny twardo stoi przy swoim, że jajeczko bez dodatków, choć małymi krokami idziemy naprzód.
Dziś akurat krótko poczytaliśmy, a potem na modlitwie poopowiadaliśmy sobie o tym, jaki piękny świat stworzył Pan Bóg, w którym krokodyl nie zjadał myszy, a pszczoła nie żądliła. Świecie, do którego chce nas wrócić. Świecie, w którym jest ich Tata, a mój Mąż. Po opowieściach o Tukanie Pelo, Kotku Mruczku i jego dziadku Kocie Mruczysławie, który dawno, dawno temu złowił tyle ryb, że całe miasto jadło ryby przyrządzane na wszystkie sposoby (w tym muffinki rybne). Chłopcy zasnęli dwie minuty przed 21:00. Idealnie, bo wtedy właśnie zaczynało się wideo-spotkanie mojej wspólnoty. A potem było dokończenie kolacji, której nie zdążyłam zjeść, z o. Szustakiem i św. Katarzyną ze Sieny. I pisanie (znowu zmobilizował mnie mail, także nie wahaj się, jeśli tylko chcesz mi o czymś opowiedzieć 🙂 ).
Dziś- pociesz mnie!
To nie był dzień, który sam zrobił się dobry, choć po części tak. Nie zrobiłam też ja go takim, choć w pewnym sensie tak właśnie było. Nie udało się nam uniknąć bólu serca spowodowanego ciągle tym samym, niezbyt miłej wizji załatwiania kolejnych spraw formalnych ani kraks, histerii, płaczu, powodów do nerwów. To, co zależało ode mnie, to przyjęcie łaski, żeby ucieszyć się z rosnącej w naszym ogródku sałaty, z małżeństwa spotkanego w lesie życzącego nam „wszystkiego dobrego” i uśmiechu Synów wywołanego dużą ilością piany w wannie, a wcześniej czekoladowo-wiśniowymi muffinkami.
Pociesz mnie (i każdego, kto tego potrzebuje), Boże także jutro. W niedzielę. Dzień świętowania Zmartwychwstania. Niech ono stanie się największym pocieszeniem!
Dziękuję za instrukcję, jak przekonstruować bombę na petardę 🙂
Przeczytałam z podziwem ale i zawstydzeniem swoimi nie tyle nieudanymi, co niepodjętymi próbami.
Otrzymałam zachętę, by je jednak podejmować.
I pocieszenie 🙂
Dzięki, Kasia!